sobota, 27 lipca 2019

Fela Ransome-Kuti And The Africa’70 With Ginger Baker – "Live!", Knitting Factory, 1971/2010, USA & Canada


 
 

Fela Ransome Kuti (1938-1997) był jednym z tych afrykańskich muzyków dzięki którym muzyka Czarnego Lądu stała się nie tylko ciekawostką etnograficzną, ale też ważnym zjawiskiem na arenie muzyki popularnej. Fela pochodził z Nigerii, a więc jednego z najludniejszych krajów Zachodniej Afryki. Był kompozytorem, gitarzystą, saksofonistą i trębaczem. Jego największą zasługą było stworzenie stylu zwanego afro-beatem, ale udzielał się także jako działacz w obronie praw człowieka. Ten cały afro-beat w wydaniu tego artysty, to taki pierwotny afrykański blues i jazz nasycony wyjątkowo inspirującymi fragmentami improwizowanymi.

Większość swych najlepszych płyt nagrał w latach 70. Wśród nich na pewno wyróżnia się koncertowy album nagrany przez niego i jego grupę Africa’70 z Gingerem Bakerem – byłym perkusistą zespołu The Cream. To ekscytujące połączenie afro-beatu, jazzu, funku, soulu, rocka, rytmów latynoskich i improwizacji. Jak na swój dość trudny repertuar, to album niezwykle popularny, gdyż do chwili obecnej ukazało się aż 52 jego wersje na różnych nośnikach.

Po raz pierwszy na płycie winylowej wydała go w USA wytwórnia Signpost Records w 1971 r. Tego samego roku album ten wydano także w wielu innych krajach, m.in. w Nigerii, Niemczech Zachodnich, Australii, Wielkiej Brytanii, Kanadzie, Francji, Japonii, Republice Południowej Afryki. W dekadzie lat 70. i 80. album, był jeszcze wiele razy wznawiany w USA i Europie, ale także w krajach latynoskich.

Album ten był stosunkowo rzadko wydawany na płycie kompaktowej, bo do chwili obecnej ukazało się tylko 12 jego wydań w tym formacie. Po raz pierwszy na CD wznowiono go w USA w 1987 r. (wytwórnia Celluloid). Następne w kolejności było wydanie portugalskie z 1996 r. (wytwórnia Terrascape). Szerzej dostępny na tym nośniku album ten stał się dopiero dzięki wydaniom z 2001 r.: amerykańskiemu (MCA/Barclay) i europejskiemu (Wrasse Records a zwłaszcza Barclay/Universal).

Obok liderów (Fela Kuti, Ginger Baker) w nagraniu płyty udział wziął cały zastęp nieznanych ale bardzo dobrych muzyków sesyjnych z Afryki grających na instrumentach perkusyjnych i dętych. Płytę nagrano podczas kameralnych koncertów aby uwypuklić jej improwizacyjny charakter.

Pierwotny album zawierał jedynie cztery nagrania, po dwa na każdej ze stron płyty winylowej: „Let's Start” (7:48), „Black Man's Cry” (11:36), „Ye Ye De Smell” (13:17), „Egbe Mi O (Carry Me I Want To Die) (12:38). W wydaniach kompaktowych dodano jeszcze jedno nagranie koncertowe „Ginger Baker & Tony Allen Drum Solo” (16.22). Wszystkie utwory na tym albumie skomponował Fela Kuti.

Otwierający album utwór „Let's Start” zaczyna się od zapowiedzi po czym następuje atak rozpędzonej funkowej sekcji rytmicznej napędzanej bluesowo-jazzowymi frazami instrumentów dętych. Wokalizy pełnią tutaj jedynie pomocniczą rolę i nakierowane są na stworzenie dodatkowej dźwiękowej aury. To naturalnie i pięknie rozwijająca się improwizacja z pięknymi solami saksofonu i organów na których gra lider. W muzyce czuć ducha wszystkiego co najlepsze w improwizowanym bluesie i rocku, ale też „Ducha Afryki” i plemiennych rytmów. Ta wciągająca muzyka niczym nie ustępuje najlepszym utworom The Allman Brothers Band i innym mistrzom improwizowanego rocka. Jedynie typowo afrykański sposób artykulacji wokalisty przypomina, że to jednak utwór powstały na Czarnym Lądzie.

Podobny w klimacie jest także następny utwór „Black Man's Cry”, ale jest w nim znacznie więcej brzmień charakterystycznych dla jazzu a nawet elementów muzyki latynoskiej – przynajmniej moim zdaniem. Nagranie nie ma linearnego rytmu przez co nie jest monotonne, ale też może być nieco trudne w odbiorze dla odbiorców bardziej ugładzonej muzyki. Rozwijająca improwizacja wciąga słuchacza w prawdziwe kłębowisko ekscytujących rytmów i wzbogaconych jeszcze solówkami na saksofonie i organach. Miejscami przypomina to owe słynne pandemonium rytmiczne z uzyskane przez zespół Santany na albumie „Caravanserai”. Nie jeden zespół z Europy czy USA jedynie może pomarzyć o tak naturalnym improwizowanym brzmieniu.

Utwór „Ye Ye De Smell” - ma moim zdaniem – bardziej soulowo-funkowy rytm przypominający brzmienie zespołu Jamesa Browna. Jednak poprzez pochodzenie muzyków znacznie więcej tutaj korzennego afrykańskiego rytmu. Bardziej uwypuklono w nim grę sekcji dętej i korespondujące z nią partie wokalne. Podobnie jak w przypadku dwóch poprzednich nagrań jego część środkową zajęła bardzo dobra improwizacja z solówkami na organach i saksofonie. Słuchając jej przypominają się nagraniach orkiestr jazzowych z rozbudowanymi sekcjami instrumentów dętych. Natomiast sposób artykulacji wokalisty i jego dialog z instrumentalistami jest zdecydowanie afrykański, bo nawiązujący do bluesowego call and response (tak nawiasem mówiąc ten sposób prowadzenia wokalizy wywodzi się właśnie z Aryki). Pod koniec utworu pojawia się dość rozbudowana, ale jeszcze nie męcząca improwizacja na perkusji.

Oryginalną płytę pierwotnie zamykało nagranie „Egbe Mi O (Carry Me I Want To Die)” zaczynające się znacznie bardziej ekspresyjne niż trzy poprzednie. Szybko jednak przechodzi w utwór ze statecznym rytmem będącym podkładem dla kolejnych znakomitych improwizacji organów i saksofonu. Tak nawiasem mówiąc brzmienie tych organów we wszystkich tych utworach przypomina dźwięki jakie wydobywał ze swego instrumentu Ray Manzarek w okresie nagrywania płyty „L.A., Woman”, a zwłaszcza w utworze „Riders Of The Storm”. Gdyby nie typowo afrykański, bardzo ekspresyjny i gardłowy sposób śpiewu Feli Kutiego, to właściwie nie dałoby się stwierdzić skąd pochodzi grająca ten utwór grupa. Ogólnie rzecz biorąc dokładnie tak samo śpiewa większość amerykańskich czarnych klasyków bluesa. Wyróżnikiem tego nagrania jest znacznie bardziej rozbudowana partia wokalna o charakterze improwizowanym i wspomagające ją chóralne zaśpiewy w jej końcówce.

W wydaniu kompaktowym jakie nabyłem dodano jeszcze jedno rozbudowane nagranie „Ginger Baker & Tony Allen Drum Solo” będące – jak już sam tytuł wskazuje – rozbudowaną improwizacją perkusyjną, po części bardzo udaną, a po części nieco rozwlekłą a przez to nudnawą. O ile początkowy jej fragment wciąga słuchacza swymi wielowarstwowymi liniami rytmów, to po pewnym czasie można ulec lekkiemu znudzeniu powtarzalnością perkusyjnych kanonad charakterystycznych dla rocka tamtych czasów, w tym także dla grupy Cream.

W młodości widziałem film dokumentalny Tony Palmera z sekwencją przedstawiającą Gingera Bakera podczas jego bytności w Afryce, gdzie nagrywał jakieś nagrania, ale tak naprawdę nigdy ich nie słyszałem. Przeczytałem o nich dopiero wiele lat później w polskiej prasie muzycznej, a posłuchałem dopiero z chwilą kupienia tego albumu w 2018 r. Nabyłem go w sklepie internetowym w Niemczech. Kupiłem wydane tego albumu przygotowane przez wytwórnię Knitting Factory Records w 2010 r. To wydanie ma formę card sleeve, a więc w płyta jest w kartonowym opakowaniu zbliżonym w formie opakowań typu mini winyl replica.

sobota, 20 lipca 2019

Buffalo – „Dead Forever”, Aztec Music, 1972/2006, Australia

 
 
 
Grupa Buffalo to zespół z Australii działający w latach 1971-1977 i grający hard rocka z wpływami bluesowymi czy heavy progresywnymi. W epoce jego muzykę reklamowano, czy raczej opisywano jako ciężki rock przesiąknięty okultystycznymi riffami – w sumie dokładnie takimi samymi jakie stosował także zespół Black Sabbath.

Grupa powstała na bazie blues-rockowego zespołu Head działającego w okresie 1968-1971. Głównym organizatorem obu tych zespołów był wokalista Dave Tice. Resztę składu na pierwszym albumie po reorganizacji dopełniali: Peter Wells (gitara basowa), John Baxter (gitara basowa), Paul Balbi (perkusja) i Alan Milano (drugi wokalista).

W okresie swego istnienia zespół nagrał i wydał pięć albumów studyjnych. Wielu krytyków i fanów uważa za najlepszy w jej dorobku drugi z albumów „Volcanic Rock” (1973). Część fanów uważa jednak że równie dobry, jeżeli nie lepszy jest jej debiutancki album „Dead Forever” (1972). Obu wspomnianym niczym nie ustępuje także trzecia z kolei płyta tej grupy „Only Want You for Your Body” (1974). Pozostałe dwa albumy studyjne nie są już tak interesujące.

Niestabilność składu i brak promocji w australijskim radiu na pewno nie pomagały grupie w komercyjnym sukcesie, a w końcu także okładkowy skandal (o czym dalej). Tym nie mniej zespół dorobił się statusu jednego z prekursorów australijskiego hard rocka, a obecnie uważa się go za jednego z prekursorów hard rocka w ogóle.

Album „Dead Forever” do chwili obecnej ukazał się w osiemnastu wersjach na różnych nośnikach. Po raz pierwszy na winylu wydała go – podobnie jak wszystkiego inne jego albumy – wytwórnia Vertigo, a dokładniej jej australijski oddział. Tego samego roku płytę tę wydano także w Niemczech. Pomimo braku promocji album sprzedał się w 25 tys. egzemplarzy co umożliwiło grupie dalszą działalność. Przez kolejne kilkanaście lat płyta ta nie była wznawia, przez co stała się trudno osiągalna – zwłaszcza w USA i Japonii, gdzie nigdy nie została wydana. Tym co się rzuca najbardziej w oczy już po pierwszym przesłuchaniu tej płyty, to fakt, że unosi się nad nią duch brzmienia Black Sabbath.

Po raz pierwszy na płycie kompaktowej wznowiły go wytwórnie niemieckie: SPM Records w 1988 r. oraz Repertoire Records w 1991 r. Także oba te wydania były trudno osiągalne, bo niskonakładowe. Bardziej dostępna dla masowego słuchacza album ten stał się dzięki wznowieniem dokonanym w pierwszej i drugiej dekadzie XXI w.: włoskim (Akarma), niemieckim (Repertoire) i australijskim (Aztec Music, Vertigo). Ciekawostką jest wydanie tej płyty w formie digipacka przez maleńki Lichtenstein w 2003 r.

Oryginalne wydanie tego albumu zawierało osiem nagrań w większości skomponowanych przez duet: D. Tice i J. Baxter. Ale znalazł się tutaj także przeróbki utworów innych autorów: Blues Image (Pay My Dues) i grupy Free (I’m A Mover).

Album rozpoczyna sześciominutowa kompozycja „Leader”. Jej początek utrzymany jest w stylu heavy psychodelicznego rocka (chórki i ciężkawa gitara), ale szybko przechodzi do typowego hard rocka opartego na wyraźnym gitarowym riffie. W brzmieniu przypomina jeszcze nieco surowe nagrania Black Sabbath z okresu jego debiutu. Stąd słychać tutaj wiele ciężkiego blues rocka, ale też nagranie to nie jest już bluesem.

Najkrótszy na pierwotnej płycie utwór „Suzie Sunshine” to dość przebojowa piosenka oparta na melodyjnym, choć dość surowym riffie podobna w ogólnym brzmieniu do nagrań Cream czy Jimi Hendrix Experience. Jej gitarowy początek wręcz żywcem przypomina wczesne nagrania Pink Floyd.

Nagranie „Pay My Dues” to dość udana hard rockowa adaptacja utworu amerykańskiego zespołu Blues Image. Rozpoczyna się od kakofonii oraz brudnego przesterowanego brzmienia gitary i wycia syren alarmowych, co przypomina „War Pigs” zespołu Black Sabbath. Dalsza część nagrania płynie naturalnie i swobodnie oraz urzeka ciężką rockową melodyką i dwugłosowymi partiami wokalnymi.

„I'm A Mover” to najdłuższy, bo ponad dziesięciominutowy, utwór na płycie i jak już wspomniano własna adaptacja klasyka brytyjskiego zespołu Free. Grupa nadała temu nagraniu znacznie cięższe niż w oryginale brzmienie, poprzez sposób śpiewu wokalisty, a także hard rockowe partie instrumentalne. We fragmentach improwizowanych przypomina ono mocno podszyty ciężkim blues rockiem utwór „Warning” zespołu Black Sabbath z pierwszej płyty. Wszystkie instrumenty brzmią klarownie, ale surowo i dostojnie w swej ciężkiej prostocie.

Utwór „Ballad Of Irving Fink” pierwotnie otwierał drugą stronę winylowego albumu. W przeciwieństwie do innych nagrań skomponował go duet: A. Milano i J. Baxter. Utwór opiera się na dobrym hard rockowym riffie ciągnącym całe nagranie. W przeciwieństwie do innych nagrań partie wokalne są w nim bardziej melodyjne, ale trudno się dziwić, skoro jednym z kompozytorów był drugi wokalista grupy. Wokalnie utwór przypomina miejscami styl grupy Spooky Tooth.

Kompozycja „Bean Stew” to najdłuższe, bo ponad siedmiominutowe, nagranie po drugiej stronie płyty winylowej. Podobnie jak poprzednie oparto je na wyraźnym i melodyjnym riffie od razu wpadającym w ucho. Wyróżniają się solówki gitarowe nie odbiegająca kunsztem od ówczesnych mistrzów gatunku np. tych granych przez Tony Iommiego.

„Forest Rain” rozpoczyna się od stonowanej partii gitary, co wraz z wyciszoną wokalizą czyni z niego całkiem przyjemną balladę rockową. Oczywiście hard rockowe oblicze grupy także tutaj się objawia, ale nie dominuje ono brzmienia całości utworu. Ciekawe są odgłosy mew uzyskane na gitarze w końcowej partii nagrania. Taki efekt z kolei przypomina podobne dźwięki uzyskane w tym samym czasie przez grupę Budgie.

Tytułowy „Dead Forever” to powrót do ostrzejszego grania opartego na wyraźnym i melodyjnym riffie – może nawet najbardziej oryginalnym na tej płycie. Sekcja rytmiczna gra wyjątkowo dobrze i tworzy wręcz wymarzoną przestrzeń dla improwizacji gitary – niezwykle zresztą udanych. Partie wokalne są dopracowane i robią dobre wrażenie.

W reedycji kompaktowej jaką nabyłem dodano także kilka nowych nagrań. Przed wszystkim jedynego singla z 1971 r. gdy grupa występowała pod nazwą Head. Zamieszczono tutaj obie jego strony, a więc utwory „Hobo” i Sad Song”. To typowe i dość sztampowe utwory blues rockowe wykonane w manierze charakterystycznej dla końca lat 60.

Znacznie bardziej interesujące są trzy pozostałe nagrania powstałe w okresie debiutu grupy, także opublikowane wówczas na singlu wydanym w 1972 r. To udane przeróbki klasyków rocka and rolla: „No Particular Place To Go” Chucka Berre’go, „Just A Little Rock And Roll (A Shot Of Rhythm And Blues)” Terry Thompsona i własny utwór w tym samym duchu „Barbershop Rock” autorstwa gitarzysty Johna Baxtera.

Niektórym nie podobała się okładka tej płyty przedstawiająca pokiereszowaną twarz jakiegoś człowieka spoglądającą przez oczodołu czaszki człowieka. W przyszłości kontrowersyjna okładka innej płyty tego zespołu stała się przyczyną jego bojkotu w wielu krajach, co oczywiście przyczyniło się do upadku tego zespołu.

Ja wybrałem do zakupu debiutancki album tego zespołu, bo to właśnie dzięki niemu po raz pierwszy usłyszałem o tym zespole na początku lat 90. XX w. Zobaczyłem go u jednego ze znajomych. Było to wydanej tego albumu wydane przez wytwórnię Repertoire w 1991 r. Ponadto to właśnie na tym albumie po raz pierwszy ujawnił się hard rockowy styl zespołu. Płytę tę kupiłem dopiero w 2017 r. w sklepie internetowym w Niemczech.

Nabyłem australijskie wydanie tego albumu z 2006 r. przygotowane przez firmę Aztec Music w formie digipacka. W przeciwieństwie do wielu innych podobnych wydawnictw został ona bardzo starannie przygotowany m.in. jest podwójnie rozkładany, a sama płyta nie ma irytujących przesterowań dźwięku (loudness war) będących plagą współczesnych reedycji kompaktowych.

sobota, 13 lipca 2019

Bubble Puppy – „A Gathering Of Promises”, Sunspots, 1969/2002, Italy


 
 

Amerykański zespół Bubble Puppy (zapisywany też jako The Bubble Puppy) powstał w 1966 r. w San Antonio w Teksasie i z przerwami działa do chwili obecnej. Jednak największe sukcesy odnosił w latach 1967-1970.

Jego nazwę zaczerpnięto z fikcyjnej gry dla dzieci opisanej w jednej z książek Adousa Huxleya. Jego założycielami a także kompozytorami większości materiału byli dwaj gitarzyści: Rod Prince (gitara prowadząca, główny śpiew) i Roy Cox (gitara basowa, śpiew). Klasyczny skład uzupełniali: David Fore (perkusja, śpiew) i Todd Potter (gitara, śpiew).

Był to pierwszy zespół, który świadomie wykorzystał przy tworzeniu muzyki i na koncertach współbrzmienie dwóch gitar solowych, co po raz pierwszy miało miejsce podczas koncertów w 1967 r. Jednak fakt ten był przez wiele lat zapomniany i powszechnie uważano, ze taką technikę jako pierwsi wynalazły inne grupy: w USA zespół The Allman Brothers, a w Wielkiej Brytanii grupa Wishbone Ash.

Grała typowego psychodelicznego rocka, acid rocka i wczesną odmianę hard rocka, ale nigdy nie zyskała takiej sławy jak inni klasycy tego stylu np. Jefferrson Airplane.  Szczególne uznanie krytyki i publiczności zyskała dzięki przebojowemu singlowi „Hot Smoke & Sasafrass/LOnely” z 1969 r. W epoce grupa wydała tylko jedną płytę długogrającą „A Gathering of Promises” (1969). Jej kolejna płyta pt. „Demian” (1971) została już wydana pod zmienioną nazwą zespołu na Demian. W 1987 r. ukazał się jeszcze album koncertowy „Wheels Go Round”.

Album „A Gathering Of Promises” do chwili obecnej ukazał się w 20 wydaniach na różnych nośnikach. Pierwotnie na płycie winylowej wydała go w 1969 r. wytwórnia International Artists. Album ten ukazał się wówczas w USA i Kanadzie. Niestety nie wydano go w innych krajach, w tym Europie, przez co płyta ta była dość trudno dostępna nie zyskała takiego uznania na jakie zasługiwała.

Po raz pierwszy na płycie kompaktowej wznowiono ją dopiero w 1993 r.: wydanie amerykańskie przygotowała wytwórnia Collectables a wydanie francuskie wytwórnia Eva Records. Do chwili obecnej na tym nośniku ukazało się siedem wydań tej płyty, w tym jedno nieoficjalne w formacie CDr. (jak można się domyślać rosyjskie).

Wydanie kompaktowe jest repliką wydania winylowego także pod względem ilości utworów i zawiera tak jak oryginał jedynie 10 nagrań. Nie ma tutaj więc jakiś dodatkowych nagrań bonusowych co jest częstą praktyką w reedycjach kompaktowych. Płyta nie jest zbyt długa podobnie jak utwory, choć jeden z nich jest znacznie dłuższy od innych.

Album otwiera przebojowy utwór „Hot Smoke & Sassafras” wydany niegdyś na singlu i notowany na 14 miejscu listy przebojów Billboardu. To ładna psychodeliczna piosenka oparta na żwawych gitarowych riffach i z typowo niejasnym psychodelicznym tekstem zachwalającym szczęście dnia dzisiejszego.

I choć poprzedni utwór uważany jest za szczególne osiągnięcie grupy, bo zyskał rangę przeboju, to osobiście uważam, że równie dobry (jeżeli nie lepszy) jest następny utwór „Todd's Tune” mający bardziej ostre rockowe brzmienie z ciekawą solówką w środkowej partii. Jego tekst mówi o wolności uzyskiwanej dzięki muzyce i wyrażaniu miłości przez melodię.

Utwór „I've Got To Reach You” to najdłuższa kompozycja na tym albumie, bo prawie ośmiominutowy, a jednocześnie najlepsza – przynajmniej moim zdaniem. To piękna psychodeliczna piosenka oparta na zawodzącym brzmieniu gitary, tak rzewnym, że jedynie głuchy mógłby oprzeć się jego urokowi. Nie zabrakło też oczywiście partii solowej na gitarze znacznie bardziej rozbudowanej niż w innych utworach tej płyty. To tutaj słychać dość wyraźnie wspaniałe współbrzmienie dwóch gitar solowych tak, iż można odnieść wrażenie, że słucha się zapomnianej płyty Wishbone Ash. Tekst opowiada o miłości podmiotu lirycznego do dziewczyny i planie jej odejścia, a także o problemach ze wzajemnym porozumieniu.

Utwór „Lonely” ma bardziej surowy charakter i jest typową psychodeliczną piosenką na dobrym średnim poziomie. Jednak nie porywa ani riffami ani melodią. Niejasny tekst mówi o spłacie długu i samotności – przypuszczalnie po rozstaniu z ukochaną.

Tytułowy „A Gathering Of Promises” pierwotnie zamykał pierwszą stronę płyty winylowej. To także typowa piosenka psychodeliczna, bardziej balladowa niż rockowa. Ma powolne tempo i nie zawiera sola gitarowego przez co jest trochę bezbarwna. Tekst mówi o pustych obietnicach składanych przez kochanków.

Kompozycja „Hurry Sundown” otwierała niegdyś drugą stronę winylowego albumu. To znowu bardziej rockowy utwór z wyraźnym ale niezbyt agresywnym riffem i ciekawą rozmową gitar w środkowej partii. Tekst opowiada o zagubieniu w życiu, podziwianiu zachodu słońca ale i o cieszeniu się wolnością.

„Elizabeth” to ładna piosenka o zawiedzionej miłości. Tytułowa „Elizabeth” to dziewczyna, którą odeszła do innego, a przed odejściem napisała pożegnalny list do podmiotu lirycznego. Utwór zaczyna się od ciekawej figury melodycznej i ogólnie ma nietuzinkową melodię, która stopniowo odkrywa przed nami swoje psychodeliczne piękno. Całość kończy się dość ostrym solem gitarowym (oczywiście jak na standardy zespołu).

Utwór „It's Safe To Say” to spokojna i dość krótka ballada opowiadająca o przemijaniu kolejnego dnia, a także o konieczności wyznania miłości do ukochanej. Jej brzmienie jest pastelowe jak temat który porusza.

„Road To St. Stephens” to kolejna psychodeliczna piosenka na tym albumie, bardziej ostra niż poprzednia, ale i tak bardzo łagodna. W brzmieniu przypomina miejscami Grateful Dead, ale ogólnie utwór jest – moim zdaniem – trochę niedopracowany i toporny. Tekst opowiada o leżeniu na wzgórzach i planowaniu wspólnej przyszłości z dziewczyną.

Znacznie ciekawsza jest zamykająca płytę kompozycja „Beginning” o ostrzejszym gitarowym brzmieniu i pociągającą melodią oraz ciekawymi riffami a także tekstem mówiącym o tym, że spokoju nie można znaleźć bez rozpaczy.

We wszystkich utworach uwagę zwracają psychodeliczne melodie i piękne harmonie wokalne. Całość bardziej przypomina wysublimowany pop art. grupy The Moody Blues niż typowe zadziorne nagrania rockowe. Taki styl na pewno nie jest jakimś przełomem w muzyce, ale dobrze oddaje ducha epoki końca lat 60. w amerykańskiej muzyce popularnej.

Oczywiście w młodości nigdy nie słyszałem o tym zespole, ani też tym bardziej jego muzyki. Praktycznie rzecz biorąc z jego twórczością zapoznałem się dopiero z chwilą zakupienia jego debiutanckiej płyty w sklepie “Fono-Shop” w Gliwicach w 2014 r. To włoskie wydanie tego albumu przygotowane przez wytwórnię Sunspots w 2002 r. Ukazało się ono w formacie tzw. mini winyl replica (lub jak kto woli tzw. paper / cardboard sleeve) imitującego wygląd oryginalnego wydania analogowego. To dość rzadkie wydanie, bo w takiej postaci ukazało się jedynie w 1500 egzemplarzy.

sobota, 6 lipca 2019

Etron Fou Leloublan – „Batelages”, Belle Antique, 1976/2015, Japan

 
 
 

Francuski zespół Etron Fou Leloublan (w tłumaczeniu angielskim Crazy Shit, The White Wolf, w skrócie EFL) istniał w latach 1973-1985. Jego założycielem był aktor i saksofonista Chris Chanet. Jednak po wydaniu debiutanckiego albumu opuścił on grupę.

Zespół należał do nurtu Rock In Opposition tworzonego przez kilka wybitnych europejskich grup rockowych pod przewodnictwem brytyjskiego Henry Cow. Ich cechą wspólną był radykalizm artystyczny przejawiający się w bezkompromisowym podejściu do muzyki rockowej, nietypowym instrumentarium, śpiewaniem w ojczystych językach (a więc nie tylko w j. angielskim). A przede wszystkim w próbie – moim zdaniem udanej – stworzenia prawdziwie artystowskiej muzyki rockowej na wzór muzyki klasycznej. Nie powielała ona brzmień znanych bluesa, jazzu, rock and rolla, czy muzyki klasycznej (np. przetworzenia dokonane przez Emerson Lake And Palmer), a tworzyła nową materię dźwiękową.

Cały ten nurt RIO łączyły jeszcze dwie cechy wspólne: radykalizm polityczny, a konkretnie zamiłowanie do dość skrajnej lewicy, a także wydawanie płyt w niszowych niezależnych wytwórniach. Oczywiście z założenia nie liczono na łątwy poklask i duże zyski. Celem były wyłącznie cele artystyczne.

Muzyka Etron Fou Leloublan nie tylko należy do nurtu RIO ale też oczywiście do nurtu klasycznego awangardowego rocka lat 70. Nietypowe było już samo brzmienie grupy pozbawione w podstawowym składzie gitary elektrycznej (nie licząc basu), a więc z punktu widzenia rocka kluczowego instrumentu. Zespół za to chętnie wykorzystywał różnego rodzaju instrumenty dęte, a zwłaszcza saksofony, trąbkę i instrumenty klawiszowe. Kompozycje były nowatorskie, choć nie zawsze w pełni udane, a partie wokalne wykonywano po francusku, a więc w języku pogardzanym przez świat anglosaskiego rocka w latach 70. Krytycy nazywali muzykę tego zespołu mieszanką komediowej satyry, jazzu, punk rocka i „awangardowego chaosu”.

Grupa nagrała zaledwie kilka albumów studyjnych i kilka koncertowych. Zdania co do tego który z nich jest najlepszy są podzielone, ale na pewno na uwagę zasługują pierwsze cztery albumy studyjne i album koncertowy z 1980 r.

Album „Batelages” z1976 r. był jej pierwszą płytą długogrającą. I choć ma on wszystkie wady albumu debiutanckiego, na którym zespół nie pokazał jeszcze wszystkich swoich możliwości, to już zwraca uwagę niecodziennym brzmieniem i oryginalnymi kompozycjami. To dość rzadka płyta, bo dotychczas ukazało się jedynie pięć jej wydań: trzy na nośniku winylowym i dwa na płycie kompaktowej. Pierwotnie na płycie winylowej wydała go mała niezależna wytwórnia francuska Gratte-Ciel w 1976 r. Z tego powodu jest to płyta bardzo mało znana poza środowiskiem miłośników muzyki awangardowej.

Album ma standardową długość – jak na czasy w których powstał – bo liczy nieco ponad 42 minuty muzyki. Zawiera pięć utworów, trzy dłuższe i dwa krótsze. Zespół nagrał go w składzie trzyosobowym: Ferdinand Richard (gitara basowa i akustyczna, śpiew), Chris Chanet alias Eulalie Ruynat (saksofon, śpiew), Guigou „Samba Scout” Chenevier (perkusja, instrumenty perkusyjne, śpiew wspomagający). Nagrania zrealizowali: Fabien Ferreux i Thierry Magal. Wszystkie teksty na albumie wykonano w j. francuskim.

Jak widać z powyższego nietypowego instrumentarium zabrakło w nim gitary solowej, atrybutu brzmieniowego typowej muzyki rockowej. Partie gitary solowej z konieczności wypełniła więc gitara basowa, saksofon i instrumenty perkusyjne.

To nietypowe brzmienie doskonale jest słyszalne już na otwierającym płytę pierwszym nagraniu, osiemnastominutowej kompozycji „L'Amulette Et Le Petit Rabbin” („Amulet i mały rabin”). Zaczyna się ona od krótkiego intro na gitarze elektrycznej lub akustycznej, by po minucie zaniknąć na rzecz wściekle intensywnej partii basowej wspomaganej przez instrumenty perkusyjne oraz celowo brzydkiej i chaotycznej partii wokalnej. Około czwartej minuty śpiew przechodzi w melodeklamację z grającą w tle nieuporządkowaną perkusją.

Dopiero wejście saksofonu na tle rytmicznego podkładu basu i perkusji pod koniec piątej minuty sprawia, że utwór ten zaczyna przypominać bardziej typową kompozycję rockową. Jednak ze względu na instrumentarium i sposób gry muzyków przypomina bardziej utwory free jazzowe niż rockowe. Około dziewiątej minuty znowu mamy zmianę nastroju i prym zaczyna wieść free rockowa – tak by ją należało nazwać – partia wokalna.

W jedenastej minucie wokalista śpiewa a capella w stylu kabaretowym, a muzyka zaczyna pełnić rolę tła. Przed końcem 12 minuty następuje stabilizacja rytmu, a w utworze zaczynają dominować malownicze pejzaże tworzone przez saksofon sopranowy. Ta sielanka trwa do piętnastej minuty, po czym znowu mamy partię mówioną w stylu kabaretowym. I tak, z towarzyszeniem grającej w tle gitary basowej utwór dobiega końca.

Następna na płycie kompozycja „Sololo Brigida” to utwór całkowicie instrumentalny zdominowany przez brzmienia perkusyjne. W charakterze przypomina on miejscami eksperymenty z brzmieniem tego instrumentu znane z utworu „The Grand Vizier’s Garden Party” jaki swego czasu zaproponował Nick Mason na albumie „Ummagumma”. Jednak w wersji EFL mamy tutaj więcej gwizdków.

Pierwszą stronę oryginalnej płyty winylowej kończyła miniaturka muzyczna „Yvett' Blouse” trwająca niecałe pół minuty. Ona z kolei brzmi jak typowy utwór dancingowy o wesołym i luźnym charakterze. Doskonale rozładowuje ona napięcie po tej dawce wcześniejszej dość trudnej w odbiorze muzyki.

Drugą stronę płyty otwierała dziewięciominutowa kompozycja „Madame Richard/Larika”. Utwór rozpoczyna się od sielankowego szumu morza, ale szybko przechodzi do dysonansowej partii instrumentalnej. Wiodącą rolę, jak poprzednio, odgrywają w nim partie na gitarze basowej i instrumentach perkusyjnych. Około drugiej minuty uzupełnia to free jazzowa solówka na saksofonie sopranowym. Bardziej znormalizowany rytm pojawia się dopiero około trzeciej minuty tego utworu, ale też solówki instrumentalne są dość nerwowe i chaotyczne. Końcowa patia basu tego utworu przypomina hipnotyczne fragmenty grane na basie utworu „Starless” grupy King Crimson. Natomiast końcowe solo saksofonowe ma w sobie wiele z free jazzowego Johna Coltran’ea. Ogólnie rzecz biorąc utwór ten pozbawiony został dźwiękowych ozdobników, ale pomimo tego jest intrygujący i wciągający.

Jedenastominutowa kompozycja „Histoire De Graine” jest drugim pod względem długości utworem na tym albumie, a zarazem go zamyka. Nagranie rozpoczyna się od znanej już z wcześniejszych utworów z tego albumu melodeklamacyjnej partii wokalnej i brzmień perkusyjnych. A to wszystko z działającą w tle gitarą basową grającą wręcz irytująco prostą figurę rytmiczną. Pewna zmiana nastroju następuje około trzeciej minuty, kiedy utwór przyjmuje bardziej improwizowany charakter. Artykułowany po francusku tekst brzmi groźnie i wraz z dysonansowymi partiami instrumentów jest raczej dość odpychający. W szóstej minucie przyjmuje bardziej miłą dla ucha formę, a gra instrumentalistów znowu ma free jazzowy charakter. choć może właściwe by było określenie jej punk jazzowym za sprawą wściekłych i rwanych fraz saksofonu. W końcowej partii utworu wokalista bardziej krzycz niż śpiewa, a cały utwór nabiera ogromnego dramatyzmu. Ostatnia minuta tej kompozycji to wyciszenie i powrót do melodeklamacji.

Jako całość muzyka z tego albumu, to zdecydowanie rock awangardowy silnie inspirowany free jazzem. Nie ma tutaj miejsca na łatwo wpadające w ucho melodie czy ograne schematy. Kompozycyjnie album nie jest może w pełni udany, ale jego twórcom nie brakowało ambicji, by nie powielać znanych schematów, muzycznych. To zdecydowanie nie płyta dla każdego, a jedynie dla fanów oczekujących od wykonawców czegoś nowatorskiego, nawet kosztem pewnego rozczarowania ostatecznym efektem. Uważam, że to dobra płyta a zarazem dzieło wpisujące się w brzmieniowe poszukiwania nurtu RIO.

W związku z tym, że album ten na CD ukazał się tylko w dwóch wersjach jest bardzo trudno dostępny. Dla publiczności anglo-amerykańskiej wielkim wyzwaniem były też francuskojęzyczne teksty. Rynkowemu sukcesowi tej grupy nie sprzyjała też dziwaczna nazwa trudna do zapamiętania i wymówienia dla nie francuskojęzycznych melomanów.

Ja kupiłem tę płytę dopiero w ubiegłym roku. Dzięki szczęśliwemu trafowi udało mi się odkupić ją od jednego z kolekcjonerów w ekskluzywnej wersji w postaci tzw. mini vinyl replica. Dodatkowo przygotowano ją w technice SHM-CD gwarantującej możliwie najlepsze brzmienie, ale za to dość drogiej. W takiej postaci płytę tę na CD wydała w 2015 r. japońska wytwórnia Belle Antique specjalizująca się e wznawianiu zapomnianych klasycznych albumów.

Omega, Élő Omega Kisstadion ’79, Grund Records, 1979 / 2022, Hungary

  Najbardziej pamięta się to, co człowieka spotkało po raz pierwszy w życiu. Z tego powodu fani muzyki bardzo dobrze  pamiętają swą pierwszą...