niedziela, 6 czerwca 2021

Genesis – „Selling England By The Pound”, Virgin, 1973/1994, EU

 




Brytyjski zespół Genesis wciąż jest jedną z największych gwiazd muzyki rockowej, choć od wydania jego ostatniej płyty studyjnej minęły już 24 lata. To prawie ćwierć wieku, a więc okres, w którym to, co wartościowe zostaje ostatecznie utrwalone, a to co przejściowe – zapomniane. W wypadku Genesis na pewno mamy do czynienia z tym pierwszym. 

Zespół Genesis powstał wiosną 1967 r. na bazie dwóch amatorskich grup działających w jednej z prywatnych brytyjskich szkół do jakiej chodzili jej członkowie: Peter Gabriel (śpiew, perkusja, a potem także flet), Anthony „Tony” Banks (organy, fortepian, śpiew, a potem także mellotron i syntezator), Michael „Mike” Rutherford (gitara basowa, śpiew), Anthony „Ant” Philips (gitara, śpiew). Trzech z nich miało wówczas po 17 lat, a jedynie Philips był o rok młodszy. Grupa narodziła się z chęci wypełnienia czymś wolnego czasu i stopniowo rodzącej się miłości do muzyki, ale i z frustracji związanej z przymusowym przebywaniu pięciu młodych uczniów w konserwatywnej szkole średniej z internatem w Charterhouse.

To szkoła istniejąca nieprzerwanie od XVII w. do chwili obecnej i mieszcząca się w dawnych zabudowaniach poklasztornych w niewielkim mieście Godalming nad rzeką Wey w hrabstwie Surrey na południowy wschód od Londynu. Była to typowa angielska szkoła średnia z internatem przeznaczona do kształcenia młodzieży z wyższych warstw brytyjskiego społeczeństwa. Obecnie roczne czesne w niej kosztuje ok. 40 tys. funtów. Nie jest to więc placówka edukacyjna na jaką mogą pozwolić sobie ludzie biedni. Była to też szkoła w której kształcili się wcześniejsi czy późniejsi włodarze Zjednoczonego Królestwa.

I faktycznie wszyscy pierwotni członkowie założyciele grupy pochodzili z dobrze sytuowanych rodzin: ojciec Gabriela był inżynierem elektrykiem, ojciec Banksa nauczycielem, ojciec Rutherforda kapitanem marynarki, a Phillips pochodził z zamożnego londyńskiego domu. Nawiasem mówiąc jednym z przodków Rutherforda był słynny poeta brytyjski - Shelley, Jednak ta ekskluzywność miała też swoją cenę, bo chłopcy od najmłodszych lat np. Banks i Ruterford od siódmego roku życia, błąkali się po prywatnych szkołach z internatami i najbardziej brakowało im zwykłego rodzinnego ciepła. Ale było to też typowe wówczas wychowanie dzieci z klasy społecznej z jakiej pochodzili muzycy. Dokładnie na to samo, czyli wyobcowanie i brak rodzinnego ciepła skarżył się Franz von Ballestrem, gdy drugiej połowie XIX w. rodzice wysłali go jako małego chłopca do niemieckiej szkoły z internatem. I choć po latach członkowie grupy wypowiadają się przychylnie o pobycie w tej szkole, to jednak przeczy to im wcześniejszym wypowiedziom z młodości. A nie wszystko w tej elitarnej szkole było przecudne, bo na pewno nie sroga dyscyplina z karami cielesnymi, złe jedzenie i częsty brak ciepłej wody.

Po uzupełnieniu składu o perkusistę, pierwszym był Chris Stewart, a następnym John Silver grupa nagrała swój debiutancki album „From Genesis From Revelation” wydany przez wytwórnię Decca w marcu 1969 r. Nie był on zbyt udany, bo muzycy byli jeszcze bardzo młodzi i niedoświadczeni, a także nie mieli funduszy na zakup profesjonalnych instrumentów i wynajęcie dobrego studia nagraniowego. Ale mieli już pewne doświadczenie we wspólnym graniu dzięki próbom w Charterhouse, bo szkoła ta wyposażona była w salę do ćwiczeń muzycznych. 

Już po wydaniu debiutu młodzi muzycy zdali matury i zaczęli myśleć co dalej zrobić ze swoim życiem, bo dalsze granie we wspólnym zespole było dla nich jedynie jedną z opcji. Rutherford chciał iść na anglistykę, Gabriel chciał studiować w szkole filmowej, a Banks planował wzięcie urlopu dziekańskiego. Jedynie Ant był przekonany o konieczności dalszego rozwijania kariery muzycznej. I to dopiero wtedy zespół Genesis narodził się faktycznie po raz drugi, bo wówczas wszyscy postanowili dalej wspólnie muzykować. Miało to miejsce na przełomie 1969/1970 r. w Domku Bożonarodzeniowym (Christmas Cottage) w małej wiosce Wotton w koło Dorking w hrabstwie Surrey (na południe od Londynu), gdzie młodzi muzycy wtedy wspólnie mieszkali i ćwiczyli nowe utwory.

Nowy album nagrano już jednak dla wytwórni Charisma do której przeniósł się zespół dzięki wstawiennictwu członków grupy Rare Bird. Przygotowany dla niej album „Tresspass” wydany pod koniec października 1970 r. był pierwszą w miarę udaną płytą grupy i raczej jego należy traktować jako właściwy debiut. Zarejestrowano go z nowym perkusistą Johnem Mayhew. Znalazły się tutaj utwory zwiastujące wszystkie przyszłe elementy stylu grupy, a więc melorecytacje Gabriela („Looking for Symeone”), klawiszowe pasaże Banksa poprzetykane chwilami ciszy („White Mountain”), delikatne gitarowe etiudy, tutaj w wykonaniu Philipsa „(Stagnation”) i brzmienia bardziej rockowe („The Knife”). Ten ostatni to najlepsza kompozycja na tej płycie. Jako całość album, nie zachwycał, ale był krokiem do przodu w stosunku do debiutu. Jednak wówczas niespodziewanie Genesis opuścił wówczas Anthony Phillips przez co zespół o mało co się nie rozpadł. Niegdyś mówiono, że odszedł z grupy aby doskonalić swe rzemiosło muzyczne, a obecnie podaje się, że z powodu tremy scenicznej.

Z tego powodu nowy album „Nursery Cryme” wydany w listopadzie 1971 r. nagrano już z dwoma nowymi muzykami: perkusistą Philem Collinsem i gitarzystą Stevem Hackettem, którzy dopełnili klasycznego składu zespołu Genesis. Obaj byli w tym samym wieku co pozostali członkowie grupy, a także wspomogli kolegów w komponowaniu. Matka Collinsa organizowała życie teatralne w Londynie dzięki czemu Phil od najmłodszych lat był obeznany ze sceną, a jego ojciec był agentem ubezpieczeniowym, co gwarantowało rodzinie stabilność finansową. Z kolei ojciec Hacketta był trębaczem wojskowym, a potem antykwariuszem handlującym obrazami, ale też rozumiał pasję syna do muzyki i wspierał ją na każdym kroku. 

Na albumie tym znalazło się kilka bardziej udanych niż wcześniej kompozycji grupy m.in. „The Musical Box”, „The Return of the Giant Hogweed” i „The Fountain of Salmacis”. Można powiedzieć, że klasyczny styl Genesis z okresu progresywnego właśnie w nich znalazł swą właściwą formę. Przez to, że Hackett dołączył do grupy później niż Collins, stworzone wtedy kompozycje opierały się w dużej mierze na grze Banksa na klawiszach, w tym dodanym wówczas do instrumentarium mellotronie, co wpłynęło na ostateczne zdefiniowanie stylu grupy jako bardziej klawiszowego niż gitarowego. Ponadto dzięki lepszej produkcji instrumenty uzyskały tutaj pełnię wyrazistości, której tak brakowało na poprzedniej płycie. I choć muzyka z tej płyty była lepsza niż na poprzednim albumie, bo łączyła elementy akustyczne z ostrzejszymi rockowymi, to i tak okazało się to niewystarczające by zagwarantować jej sukces komercyjny w rodzinnym kraju. Zamiast tego Genesis byli coraz bardziej popularni w kontynentalnej Europie, a zwłaszcza w Belgii i Włoszech.

Przełomem w karierze grupy był dopiero album „Foxtrot” wydany w październiku 1972 r. a nagrany po jej powrocie z europejskiej trasy koncertowej. Na albumie tym zespół doprowadził do perfekcji elementy swego wczesnego stylu bazującego na łączeniu elementów cichych z głośniejszymi, rozbudowanych aranżacji i angielskiej ekstrawagancji. Praktycznie nie miał on słabych punktów, ale zdecydowanie wyróżniały się w nim trzy utwory: podniosły „Watcher of The Sky”, piękna ballada „Time Table” i przede wszystkim wieloczęściowa suita „Supper’s Ready” z dość niejednoznacznym tekstem. Dzięki temu, że album ten doszedł do 12 pozycji na brytyjskiej liście najlepiej sprzedających się płyt i pozostał tam przez 7 tygodni muzycy mogli wreszcie odetchnąć pod względem finansowym. Jedynym, członkiem zespołu który czuł pewien niedosyt przy nagrywaniu tej płyty był Hackett, który uważał, że wniósł do niej zbyt mały wkład kompozytorski, ale pozostali muzycy wyprowadzili go z tego błędu podkreślając znaczenie jego solówek gitarowych do całości brzmienia płyty.

Swój sukces zespół przypieczętowali wydaniem w lipcu 1973 r. albumu „Genesis Live” zbierającego jego najlepsze nagrania koncertowe z wczesnych płyt, ale bez „Supper’s Ready”, co bardzo zawiodło jego najbardziej oddanych fanów. Z drugiej strony fani obserwujący występy zespołu na żywo nie mogli być niezadowoleni efektowności przedstawianych przez grupę show, a to za sprawą coraz dziwniejszych przebrań scenicznych Petera Gabriela. Szczególną rolę odgrywały w nich maski nawiązujące do aktualnych utworów grupy, np. maska lisa w trakcie promocji albumu „Foxtrot”. Biografowie grupy podkreślają, ze inspiracją dla Gabriela do przyjęcia tak zmodyfikowanego wizerunku scenicznego były zwyczaje i obrzędowość ludów pierwotnych. Ale trzeba wskazać, że przecież też klasyczny teatr grecki czy bardziej współczesny teatr japoński także były pełne masek. Z biegiem czasu ta teatralność występów grupy zaczęła odciągać publiczność o właściwego muzycznego show, ale gawiedź była zachwycona.

Album „Foxtrot” był dla Genesis dokładnie tym samym, czym była płyta „Fragile” dla zespołu Yes – pierwszym wielkim dziełem (choć finansowo jeszcze nie w pełni samowystarczalnym). Ale zespołowi wciąż brakowało arcydzieła na miarę yesowskiego „Close To The Edge”, czy emersonowskiego „Tarkus”. Takim przełomowym wydawnictwem stała się dla Genesis dopiero płyta „Selling England By The Pound”. Grupa przystąpiła do jej nagrywania po powrocie z pierwszej amerykańskiej trasy koncertowej jaka miała miejsce w latach 1972-1973.

Album „Selling England By The Pound” był piątą płytą studyjną grupy Genesis, a czwartą dla wytwórnią Charisma i przez większość fanów i krytyków jest uważany za najlepszy w jego dyskografii, a przynajmniej w jej części stworzonej wraz z Peterem Gabrielem. Ja lubię tę płytę, ale czy uważam ją za najlepszą? Wydaje mi się, że jako całość lepszy jest „Foxtrot” czy naprawdę imponujące dzieło jakim jest podwójny „The Lamb Lies Down On Broadway”. Ale trzeba przyznać, że to właśnie na „Selling Englad…” znalazło się kilka najlepszych nagrań nie tylko w dorobku Genesis, ale też w stylu zwanym symfonicznym rockiem.

Jest to album łączący w muzyce, tekstach, a nawet w formie graficznej tradycję dawnej wiktoriańskiej Anglii, niekiedy nie w pełni zrozumiałe dla ludzi spoza Wysp skojarzenia literackie, aktualne komentarze społeczne, lokalną muzykę wyrastającą m.in. z tradycji folkowej i wodewilowej, wielką europejską symfonikę, brzmienia rockowe oraz typowo angielski a zarazem nietypowy punkt widzenia na różne sprawy. Już sam tytuł płyty nie jest łatwy do jednoznacznego przetłumaczenia, ale pomimo tej trudności wypada, aby był to zrobić, bo w końcu większość słuchaczy nie jest jednak Anglikami. Jedni proponują tłumaczenie „Sprzedaż Anglii za funta”, inni są bardziej wyrafinowani i sugerują zwrot „Trwoniąc Anglię funt po funcie”, a jeszcze inni uważają, że właściwy przekład to „Sprzedając Anglię za funty”.

W zasadzie wszystkie te tłumaczenia są dobre, choć ja osobiście opowiadałbym się za tym pierwszym jako najbardziej prostym, ale też zbliżonym do intencji jego twórców. Był to zresztą tytuł wzięty prawie dosłownie z ówczesnego sloganu wyborczego brytyjskiej Partii Pracy, czyli socjaldemokratycznej. Jednak intencja Genesis była nieco inna, chciano w ten sposób podkreślić stopniową utratę brytyjskiej tożsamości kulturowej z powodu szerzącej się na całym świecie amerykanizacji wszystkich sfer życia: od gospodarki po kulturę. To niekorzystne zjawisko zauważyli młodzi inteligentni muzycy Genesis będący z amerykanizacją na bieżąco, choćby dzięki ostatniemu wyjazdowi za Ocean. Jak celnie ujął to Łukasz Hernik, polski biograf tej grupy: „Selling England By The Pound” (w jego tłumaczeniu „Wyprzedaż Anglii na wagę”) to najbardziej angielska z płyt zespołu, przesiąknięta troską o kraj i jego ideały”.

Jak na płytę winylową, to album bardzo długi, bo liczący prawie 54 minuty, co w czasach w jakich powstał było znacząco ponad normatywną długością, gdyż wydawane w tym samym czasie typowe płyty winylowe zawierały po około 40 minut. Album składa się z ośmiu utworów równo podzielonych po cztery, po każdej stronie płyty winylowej. Jednak nie wszystkie z nich mają tę samą wagę muzyczną i długość, bo cztery z nich to utwory dłuższe mające po osiem i więcej minut, a cztery to kompozycje krótsze, w tym jedna miniaturka licząca zaledwie półtorej minuty. O wyjątkowej wartości artystycznej albumu zadecydowały właśnie te dłuższe kompozycje, a o jego dobrej sprzedaży jedno z krótszych nagrań wydane na singlu.

Grupa nagrała ten album podczas trzymiesięcznej sesji nagraniowej zapoczątkowanej w czerwcu 1973 r. w wynajętym od pewnego lekarza domu w Chessington, a zakończonej w sierpniu tegoż roku w Island Studios w Londynie. Początkowo sesje nagraniowe nie szły zbyt dobrze, bo zmęczeni wcześniejszą trasą koncertową muzycy nie zawsze mieli nowe pomysły. Z tego powodu szukali inspiracji we wspólnych improwizacjach, z których miały wyłonić się przyszłe kompozycje. Jednak ten plan szedł dość opornie, bo muzycy Genesis nie byli naturalnymi improwizatorami na miarę The Allman Brothers czy The Grateful Dead. Taka metoda pracy nie podobała się też Rutherfordowi. Zresztą problemem był jednak nie tyle brak nowego materiału, co niedopracowanie już istniejących szkiców utworów, co zmuszało muzyków do ich wielokrotnego przerabiania. W związku z tym, że każdy z członków grupy miał własne propozycje utworów, część z nich musiała zostać odrzucona, co też nie wszystkim się podobało. 

Prace nad albumem przyspieszyły dopiero wraz z ich przeniesieniem do Island Studios w Londynie w sierpniu 1973 r. Pomimo sukcesu rynkowego płyty „Foxtrot” grupa Genesis wciąż miała w tym czasie ok. 100 tys. funtów długu w firmie wydawniczej Charisma Records, stąd jej szef Tony Stratton-Smith zatrudnił Johna Burnsa jako dodatkowego (obok członków zespołu) producenta nowej płyty swych podopiecznych. W tym czasie był on już uznanym w świecie rocka inżynierem dźwięku znanym z produkcji albumów czołowych gwiazd gatunku, w tym m.in. płyt Jethro Tull. Oczywiście celem tych działań było uzyskanie jak najlepszego brzmienia nowego albumu Genesis, a zarazem potencjalnie większy sukces komercyjny tego zespołu.

Podczas pracy w studio muzycy napisali brakujące utwory lub nadali ostateczną formę już istniejącym kompozycjom. Jednak bardziej wnikliwi brytyjscy recenzenci nowego albumu nie omieszkali w przyszłości wytknąć grupie, że nie wszystko na jej nowym albumie było zawsze takie nowe, bo w kompozycjach z jego drugiej strony zauważyli powtarzanie się tych samych sekwencji muzycznych. Autorstwo wszystkich utworów ówcześni członkowie zespołu podpisali wspólnie, ale ich wkład w powstanie poszczególnych kompozycji był różny. 

Początkowo grupa chciała aby na okładce albumu zamieścić obraz namalowany przez znaną brytyjską artystkę i powieściopisarkę Ady Betty Swanwick (zm. 1989). Jednak ta nie miała czasu i zaproponowała grupie wykorzystanie na okładce swego starego obrazu pt. „The Dream”, ale na prośbę Gabriela zgodziła się na domalowanie do niego kosiarki o której jest mowa w jednym z tekstów albumu. W ten sposób powstała jednana z najbardziej charakterystycznych a zarazem bardzo brytyjskich okładek w historii fonografii rockowej. 

Album otwiera ponad ośmiominutowa kompozycja „Dancing With The Moonlit Knight” („Taniec z Księżycowym Rycerzem”). Utwór rozpoczyna się od jednego z najbardziej charakterystycznych wstępów wokalnych a cappella w historii muzyki rockowej, w którym Gabriel z głosem pełnym przejęcia oznajmia nam, że „Can you tell me where my country lies? („Czy możesz mi powiedzieć, gdzie leży mój kraj?”). Następnie głos Gabriela wzbogaca subtelny akompaniament fortepianu i gitary. Podstawę fortepianową pierwszej części tej kompozycji stworzył Gabriel, a uzupełniające ją sola gitarowe było dziełem Hacketta. Całość utworu utrzymana jest w metrum na cztery czwarte ale utwór nie ma prostej budowy i nie przebiega liniowo i jest dość złożony kompozycyjnie. Po tym delikatnym wręcz folkowym półtoraminutowym wstępie Gabriel zmienia intonację swego głosu, a gdzieś w tle pojawia się podniosłe brzmienie syntezatora imitującego duże partie instrumentów smyczkowych. To jeden z najbardziej podniosłych fragmentów zagranych na syntezatorze w dziejach rocka. Potem, za sprawą solówki gitarowej, utwór nabiera przyspieszenia i przeradza się w pełni dojrzałą kompozycję progresywną z charakterystycznymi dla tego stylu gitarowo-syntezatorowym riffem, zmianami tempa i nastroju. Ten stworzony zgodnie z zadami klasycznej harmoniki utwór kończy się powolną fortepianową kodą z niewielkim udziałem, gitar, fletu i instrumentów perkusyjnych.

Dość zawiły tekst tego utworu jest połączeniem prostych rozważań o kondycji własnego kraju, opowieści o Starym Ojcu Tamizy (uosobienie angielskiego życia w postaci rzeki Tamizy) trwoniącym Anglię funt po funcie, po plejadę postaci z historii i mitologii brytyjskiej na czele Unifałnem, czyli połączeniem jednorożca z faunem. Najważniejszą z nich i kluczem do zrozumienia tekstu jest chyba jednak tytułowy Księżycowy Rycerz nawiązujący do średniowiecznej brytyjskiej legendy o pełnym cnót Zielonym Rycerzu, ale obecnie będącym jedynie symbolem amerykanizacji narodowej kultury, a to za sprawą upowszechniających się wówczas lojalnościowych zwyczajów zakupowych Brytyjczyków (zielone karteczki do kupowania ze zniżką).

Czterominutowa piosenka „I Know What I Like (In Your Wardrobe)” („Wiem co lubię w twojej garderobie”) wydana także na singlu stała się pierwszym wielkim przebojem grupy i skutecznie promowa album w mediach. Utwór zrodził się z gitarowego riffu Hacketta inspirowanego psychodelicznymi melodiami The Beatles, ale w ostateczną formę nadano mu dopiero później przy współudziale pozostałych członków grupy, a zwłaszcza Banksa, Gabriela i Collinsa. Utwór rozpoczyna się i kończy od instrumentalnego zrzędzenia celowo nie zestrojonych, fortepianu i organów, przypominających dźwięk kosiarki do trawy. Dopiero po pewnej chwili przeistacza się w piosenkę z dość nietypową melodią i rytmiką z dominującym brzmieniem organowo-perkusyjnym i nieco pijackimi wokalizami – to zresztą najbardziej melodyjna jego część. W summie to wręcz szokujące, że tak dziwaczny utwór stał się przebojem, ale jego forma i treść pasują do ekscentrycznego nastawienia Brytyjczyków do wszystkiego.

Tekst utworu opowiada o młodym człowieku, Jakubie, zatrudnionym przez pewną arystokratkę do pracy w jej ogrodzie. A że ma on dużo wolnego czasu to chętnie wyleguje się na ławce wśród zieleni obserwując otoczenie i podsłuchując cudze rozmowy, a także popijając alkohol. Pewnego razu właściciel posiadłości pan Farmer wezwał go i powiedział, że marnuje czas i swoje życie i powinien pójść do miasta aby podjąć pracę strażaka. Ale on nie chce nigdzie iść, bo tutaj ma stabilne życie. A co najlepsze jest kochankiem żony właściciela i wie co lubi w jej garderobie, a przy okazji sam lubi przebierać się w jej bieliznę. Ale też istnieje taka interpretacja tego utworu, że opowiada ona o człowieku – podobnie jak ten leżący na okładce jegomość na ławce – który pragnie być pozostawiony sam sobie, a garderoba to synonim wrót do innego lepszego dla niego świata, w, którym będzie wreszcie wolny.

Kolejna nagranie, ponad dziewięciominutowy „Firth Of Fifth” („Zatoka Pięciu”) uważany jest nie tylko za jedno z najlepszych kompozycji Genesis, ale i całego rocka progresywnego lat 70. Tytuł utworu nawiązuje do nazwy zatoki Firth Of Forth w Szkocji nad którą leży Edynburg. W lokalnym szkockim slangu tytuł tego utworu oznacza wody przybrzeżne.

Jak pisze w swym dziele Edward Macan w tym dość mocno dopracowanym utworze przy przechodzeniu z jednej tonacji do drugiej zastosowano akordy przejściowe, co wraz z septymowymi akordami tercjowymi i używaniem zmiennych metrum nadaje temu utworowi dużego wyrafinowania pod względem czysto kompozycyjnym. Słychać w nim echa niecodziennych poszukiwań harmonicznych Gabriela Faure – ucznia Maurice’a Ravela. Zresztą inspiracje muzyką klasyczną w tym nagraniu polegają nie tyle na bezpośrednich zapożyczeniach, co na sposobie podejścia do materii muzycznej: partie wszystkich instrumentów są przemyślane i dopracowane, ale nie przeładowane, a kompozycja jako całość unika taniego efekciarstwa i jest bardzo spójna i zrównoważona. Było to możliwe dzięki dyscyplinie i zespołowej współpracy, czystemu brzemieniu poszczególnych instrumentów i klarowności całości na poziomie kompozycyjnym i wykonawczym. W grze Banksa na fortepianie można też dostrzec stosowanie osiemnastowiecznych technik gry i używania w jednym fragmencie różnych schematów metrycznych, a także grania w dwóch tonacjach. To raczej umiejętności dostępne nie dla każdego muzyka.

Zręby kompozycji „Firth Of Fifth” („Zatoka Pięciu”) Banks z Rutherfordem stworzyli jeszcze podczas sesji do poprzedniego albumu, a sam Banks napisał także jej tekst poprawiony później przez Gabriela. Utwór ten ma formę łukową rozwijającą się od środka w kierunku na zewnątrz, co przynajmniej w części nawiązuje do formy sonatowej (zarysowanie tematu, jego rozwinięcie, przetworzenie i powrót do pierwotnego motywu). To także przykład nagrania o tonalności progresywnej, bo zaczynającej się w jednej tonacji, by przejść do innej, a utwór zakończyć w jeszcze innej. Te ponad dziewięcio i półminutowe nagranie zaczyna się od fortepianowego wstępu do bólu klasycznego w swej formie, by około pierwszej minuty dopuścić do głosu syntezator i wokal Gabriela, który w tym utworze został znacząco zredukowany. Około trzeciej minuty wchodzi fortepian ze swoim durowym akordem i grającą w tle tęskną melodią wykreowaną na flecie przez Gabriela . Nagranie rozwija się stopniowo do ponownego wejścia syntezatora i gitary w połowie piątej minuty, których kontrolowane improwizacje nadają mu bardziej rockowego oblicza. Partia syntezatora nawiązująca melodycznie do fortepianowej introdukcji jest tutaj bardzo wymagająca pod względem technicznym. Ale jest też bardzo klarowana i nie przeładowana, a tym bardziej nie efekciarska, co było wówczas częstą chorobą ówczesnych wirtuozów tego instrumentu w nurcie progresywnego rocka. W pobliżu szóstej minuty wchodzi ze swą partią instrumentalną Hackett, który gra tutaj jedno ze swych najpiękniejszych w swej karierze sol gitarowych. Jest ono tak uduchowione i natchnione, że po każdorazowym jego przesłuchaniu trzeba by chyba dokonać egzorcyzmów sprzętu odtwarzającego. Około ósmej minuty ponownie prym przejmuje Banks ze swymi instrumentami klawiszowymi, a Gabriel podsumowuje swą opowieść tekstową. Utwór kończy się krótkim fortepianowym zamknięciem wyciszonym na końcu i nawiązującym do początkowej partii tego nagrania.

Początkowo tekst utworu miał być opowieścią o rzece, ale w miarę pracy nad tym utworem przekształcono go w opowieść o rzece jako egzemplifikacji przemijającego życia. Jednak nawet po latach, najpewniej w porównaniu z osiągnięciami literackimi Gabriela, Banks nie był z niego zbyt zadowolony. I faktycznie nie jest to tekst porażający swymi walorami literackimi, bo jest zbyt dosłowny i mało poetycki, ale też nie jest tragicznie zły. Opowiada on o piaskach czasu wyżłobionych przez rzekę życia płynącą do dawno wyznaczonego celu. Jest w nim też mowa o owcach uwięzionych w zagrodzie i tkwiących w niej bezsensownie, choć od dawna mogących zbiec na wolność. W końcu rzeka wpada do morza a Neptun żąda kolejnej duszy które wabione są przez syrenie śpiewy.

Pierwszą stronę oryginalnego winylowego wydania albumu kończyło nagranie „More Fool Me” („Jeszcze większy głupiec”) głównie autorstwa Collinsa i Rutherforda. To minimalistyczna ballada z delikatną partią wokalną Collinsa i przy bardzo subtelnym akompaniamencie perkusji i gitary. Była to pierwsza kompozycja Phila Collinsa umieszczona na płycie zespołu Genesis. Z mojej perspektywy, a nigdy nie lubiłem jego popowych zapędów, tego rodzaju utwór był początkiem końca progresywnego Genesis. Dla mnie ten utwór to muzyczne nudziarstwo w najczystszej i podniesionej do dziesiątej potęgi chemicznie spierwiastkowanej formie. Jakby większości wczesnego repertuaru Genesis miała taką formę, to nigdy był nie słuchał tego zespołu.

Tekst tej piosenki opowiada o porzuconym mężczyźnie rozpamiętującym byłą kochankę. Pomimo tego podmiot liryczny liczy na to, że jak się oboje zmienią to będą mogli wrócić do siebie. Wbrew niektórym interpretacjom, ten tekst nie jest więc pesymistyczny, bo zawiera nadzieję na zmianę n a lepsze. 

Drugą stronę pierwotnego winyla otwierał prawie 12 minutowy utwór „The Battle Of Epping Forest” („Bitwa pod Lasem Epping”). To słowno-muzyczny epos nawiązujący do średniowiecznych opowieści rycerskich z dominującą rolę części wokalnych śpiewanych przez Gabriela. Jak na nagranie opisujące bitwę przystało utwór rozpoczyna się od instrumentalnego interludium imitującego melodie marszowe batalionów szkockich maszerujących w kierunku pola walki. Oczywiście w tym wypadku ma to wydźwięk mocno ironiczny, bo rzecz dotyczy bitwy stoczonej przez dwa londyńskie gangi (szerzej o tym w opisie części tekstowej nagrania). Około pierwszej minuty z impetem wchodzi wokal Gabriela w melodeklamacyjny sposób ze szczegółami opisującego przyszłych uczestników bitwy. W tej recytacji towarzyszą mu rozbudowane partie instrumentów klawiszowych gdzie niegdzie poprzetykane gitarowymi wstawkami. Sekcja rytmiczna – jak zwykle na tyle na tej płycie – tworzy stosowany podkład, daleki od typowych podziałów rytmicznych i metrycznych. Tekstowa opowieść Gabriela jedynie niekiedy czyni trochę wolnego miejsca dla krótkich solówek gitary, czy syntezatora, ale częściej korzysta z ciszy jako środka wyrazu. W pewnym momencie, bliżej końca, można nawet odnieść wrażenie, że ten utwór, to dosłownie poezja śpiewana, czy raczej odczytywana w takt melodii relacja prasowa. Są też części, gdzie fragmenty śpiewane rozmijają się z fragmentami muzycznymi, ale niezorientowany słuchacz może odnieść wrażenie, że to zamierzony cel. Nagranie kończy się podniosłą instrumentalną kodą zwieńczającą koniec bitwy.

Tekst utworu był autorstwa Gabriela, który wpadł na pomysł napisania tego prześmiewczego utworu pod wpływem lektury brytyjskiej prasy opisującej walki gangów o panowanie nad dzielnicą East End w Londynie. To jedna z uboższych dzielnic Londynu położona w jego północno-wschodniej części w pobliżu faktycznie istniejącego tam Lasu Epping. Pierwotnie chciał w utworze opisać prawdziwe osoby, ale w związku z brakiem źródeł bohaterami swej opowieści uczynił fikcyjne postaci. A byli to przede wszystkim dwa typy spod ciemnej gwiazdy, szefowie band walczących o dominację nad tym terenem: Willy Wright i jego drużyna oraz nieznany z nazwiska Bill i jego chłopcy. Potem Gabriel opisuje dosłownie bitwę tych dwóch gangsterskich grup używających w walce wyłącznie honorowej dla nich broni białej (łańcuchów, noży, butelek). Dalej z teksu możemy się dowiedzieć szczegółów tych potyczek, a to że lewym sierpowym uderza Green Rzeźnik, a potem Liquid Len ze swoimi ludźmi uzbrojonymi w rozbite butelki bije Boba zwanego Pałą, itp. A najśmieszniejsze jest to, że pod koniec dnia i tej krwawej bitwy hersztowie bandziorów ustalają losowaniem monetą to, kto wygrał tę przedziwną bitwę. I choć ten wyjątkowo zjadliwy i ironiczny tekst w pełni wyśmiewał ówczesny półświatek Londynu, przynajmniej, w opisywanej w nim części, to jednak dla ludzi, którzy w nim mieszkali i musieli lokalnym gangom płacić za spokój nie było wówczas do śmiechu. Te gangi były dla nich taką zarazą jak włoska mafia czy japońska yakuza. 

Utwór ten podzielił fanów grupy w jego ocenie, tak samo jak samych muzyków. I co by o nim nie powiedzieć, był to bardzo oryginalny pomysł, może nie w pełni zrozumiały dla ludzi spoza Wielkiej Brytanii, ale z biegiem czasu stal się jednym z klasyków w repertuarze zespołu, choć z powodu licznych zmian tempa, metrum itp. był rzadko grany na koncertach. 

Nieco ponad czterominutowy „After The Ordeal” autorstwa Hacketta przy współudziale Banksa to jedyny całkowicie instrumentalny utwór na płycie. To nagranie inspirowane muzyką klasyczną, w pierwszej części stworzone głównie bardziej stonowane i eleganckie, w drugiej bardziej rockowe. W pierwszej części główną rolę odgrywają w nim melodie wygrywane przez Hacketta na gitarze, w drugiej jego linie melodyczne są wspomagane przez syntezator Banksa. To dosłowne nawiązanie do zasad muzyki klasycznej i jej rozwiązań brzmieniowo-harmonicznych i metrycznych. Dobrze się go słucha, ale też brakuje mu rockowego ducha i oryginlaności, stąd nawet po latach Banks dość sceptycznie wyrażał się o tym utworze uważając go za nie w pełni przemyślany i dokończony, a także nie w pełni oddający ducha muzyki Genesis. 

Po tym instrumentalnym oddechu przychodzi pora na ponad jedenastominutowy utwór „The Cinema Show” („Seans filmowy”) autorstwa całego zespołu. Pierwotnie była to akustyczna kompozycja Rutherforda do której potem pozostali muzycy grupy dopisali swoje partie solowe. To jedno z trzech najważniejszych nagrań na tym albumie, a zarazem jedno z najlepszych w karierze Genesis. Nagranie to jest nie tylko długie ale też wyjątkowo skomplikowane formalnie. Charakteryzuje się ono licznym zmianami nastroju, tempa, harmoniki, rytmiki i melodyki. Pomimo takiego skomplikowania utwór jest spójny i porywający, stąd był w stałym repertuarze grupy przez długie lata.

Rozpoczyna się od spokojnego wstępu zagranego na syntezatorze przez Banksa i towarzyszącej mu partii wokalnej Gabriela powielającej melodykę klawiszy. Około trzeciej minuty dokonuje się zwrot w kierunku subtelnego fragmentu czysto instrumentalnego, aż do kolejnej krótkiej partii wokalnej Gabriela, po której następuje część środkowa nagrania wypełniona pięknymi melodiami wygrywanymi przez poszczególnych muzyków. W pierwszej kolejności przez Banksa na syntezatorze, który osiąga tutaj szczyty swych możliwości kompozycyjnych i wykonawczych na tym instrumencie, a następnie Rutherforda na gitarze w metrum na siedem ósmych. W taki sposób powstał ten swoisty duet w którym Mike zmieniał akordy, a Tony reagował na to podjęciem improwizacji na ich temat. W takich okolicznościach powstała ta część tego udanego i niepowtarzalnego nagrania, podążającego do stopniowego naturalnego wyciszenia na końcu. Uzyskany w tym nagraniu efekty dźwiękowe na wiele lat stały się wzorem dla brzmienia zespołu, podniosłego, ale też dalekiego od taniej pompatyczności. Na koncertach muzycy grali pewne partie tego utworu tylko we trójkę” Banks, Rutherford i Collins, co było swego rodzaju przedsmakiem tego, co miała dla zespołu przynieść przyszłość. 

Autorem tekstu tego utworu był Tony Banks. Jego tytuł był parafrazą jednej z części poematu „The Wasted Land” („Ziemia jałowa”) raz pierwszy wydanego drukiem w 1922 r. Dokładniej była to jego część trzecia pt. „The Fire Sermon” – stąd „The Cinema Show”. To w sumie dość smutna opowieść o dwojgu ludziach nazwanych tutaj z przekąsem: Romeo i Julia, którzy mieszkają w suterenach, są zagonieni codziennym życiem, a ich jedyną chwilą radości jest wspólne wyjście do kina. Ale też Julia z tej utworu ma niewiele wspólnego z zakompleksioną maszynistką z poematu Eliota, ale jego męski bohater, czyli Romeo ma ten sam cel – chce zaciągnąć dziewczynę do łóżka. Z tej perspektywy, to też opowieść o różnicach w podejściu kobiet i mężczyzn do wzajemnych relacji, a także o tym, że choć pozornie kobiety są ofiarami mężczyzn, to jednak faktycznie jest często odwrotnie (bo jak mówi grecki Terezjasz: „więcej jest ziemi niż mórz”).

Album kończy zaledwie półtoraminutowa koda „Aisle Of Plenty” („Aleja Obfitości”) autorstwa całego zespołu będąca kodą dla „The Cinema Show”, ale też – poprzez nawiązanie do melodyki „Dancing With The Moonlit Knight” - dla całego albumu. To krótkie wokalno-instrumentalne spięcie w całość tej wyjątkowo udanej płyty. 

Tekst tego krótkiego utworu to wyśpiewana przez Gabriela nawa obfitości, w postaci wyliczanki produktów w promocji w miejscowym supermarkecie. Te do bólu prozaiczne i banalne zestawienie wraz z cenami kontrastuje z podniosłą muzyką tego fragmentu płyty, co dodatkowo nadaje całości ironicznego posmaku. Bo trudno jednak za podniosły uznać fragment w którym Gabriel śpiewa, że „żeberka po angielsku po taniały do 47 pensów za funt” i z przekąsem kończy test i płytę zwrotem: „To ci jajecznica”.

Zamieszczona na tym albumie podniosła muzyka, w zestawieniu z towarzyszącymi im na poły publicystycznymi tekstami była dość szokująca, ale też bliska sercom Brytyjczyków i ich ówczesnym problemom. Wbrew intencji twórców najbardziej spodobała się też słuchaczom z niższych grup społecznych. Szczególnie dobrze album i koncerty grupy przyjmowano w północnych przemysłowych częściach Anglii. Z przekąsem można by nawet rzecz, że Genesis byli w tym środowisku chociaż po części – przynajmniej w warstwie tekstowej – poprzednikami punkowców. Ale też jeden z brytyjskich recenzentów tego albumu w epoce zauważył, że nic na tym albumie nie jest takie na jakie na pierwszy rzut oka wygląda, a on sam jest takim samym wytworem angielskości jak skrywane odczucia ludzi rzekomo flegmatycznych, a faktycznie pełnych wewnętrznych emocji i wściekłości.

Album „Selling England By The Pound” jest jedną z najpopularniejszych płyt, a zarazem najczęściej wznawianych w dorobku grupy Genesis, a także najlepszą z gabrielowskiego okresu jej historii. Do chwili obecnej wydano go w ok. 260 wersjach na różnych nośnikach. Pierwotnie ukazał na winylu 13 X 1973 r. z logo wytwórni Charisma w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Włoszech, Portugalii, Niderlandach, Francji, Niemczech Zachodnich a nawet w Portugalii i Grecji, jedynie w Kandzie część jego nakładu ukazało się z logo Atlantic. Tego samego rocku album ten wydano też na taśmach: 8-Trk (w USA, ale też w RFN) a przede wszystkim na kasetach magnetofonowych typu CC (Wielka Brytania, Włochy, RFN, Portugalia, Nowa Zelandia, Kanada). W latach 70. i 80. album ten był wielokrotnie wznawiany na winylu, m.in. w RPA, Hiszpanii, Wenezueli, Japonii, Brazylii, Argentynie, Australii, Francji, a nawet Urugwaju. Oczywiście nieustannie wznawiano go też na winylu i kasetach w rodzinnej Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. W Wielkiej Brytanii album „Selling England…” doszedł w epoce do 3 miejsca najlepiej sprzedających się płyt i pozostał tam przez 21 tygodni. Natomiast w Stanach Zjednoczonych album dotarł jedynie do 70 miejsca listy sprzedaży płyt Billboardu. Po wydaniu tej płyty Genesis ruszyło na wielką trasę koncertową po Wielkiej Brytanii i po Stanach Zjednoczonych, która trwała z przerwami do maja 1974 r. 

W recenzji „Selling England…” zamieszczonej w brytyjskim magazynie The Guardian jego dziennikarz napisał, że przygotowane utwory są w większości monotonne i nudne. Podobna była opinia Rona Rossa w amerykańskim magazynie „The Rolling Stone”, który określił ten album jako konwencjonalny i operujący dosłownością. I faktycznie, tak też można było go postrzegać, ale było to jego widzenie nad wyraz krzywdzące i nieprawdziwe. Niezbyt przychylne były też opinie o tej płycie serwowane przez niektórych dziennikarzy muzycznych nawet po latach. Przykładowo w przewodniku płytowym The Rolling Stone Album Guide w wydaniu z 1992 r. przyznano mu dwie na pięć gwiazdek, co oznacza że uznano go za płytę słabą i nieudaną. Ale ta opinia podyktowana była czystą niechęcią do progresywnego rocka jaka panowała w dziennikarstwie muzycznym na Zachodzie na przełomie lat 80. i 90., a, którą to tendencję próbowali wówczas przenosić do naszego kraju także niektórzy ówcześni polscy dziennikarze, np. Filip Łobodziński, czy Grzegorz Brzozowicz.

Bardzo trafnie opisał za to ten album Michael Heatley w swej recenzji zamieszczonej w książce „1001 Albums you must before you die” (polski tytuł: „1001 albumów muzycznych…”) z 2005 r.:
„Piąty studyjny album był dla Genesis wielkim skokiem pod względem zarówno artystycznym, jak i komercyjnym. Wielu fanów nadal uważa go za ich największe osiągnięcie z Peterem Gabrielem. Chociaż nie był to koncept album […], jego teksty stanowiły zjadliwy komentarz współczesnej Wielkiej Brytanii, kraju przeżywającego problemy przemysłowe i ekonomiczną niepewność…”.

Po raz pierwszy na płycie kompaktowej wydano go w Europie (Wielka Brytania, Niemcy Zachodnie, w 1985 r. - Virgin/Charisma). Późniejsze wznowienia kompaktowe tego albumu z lat 80. drukowane już były z czarnym paskiem w prawej górnej części okładki z napisem „Compact Price” lub ze jej zmienioną kolorystyką. Z kolei pierwsze amerykańskie wydanie tej płyty na CD przygotowane przez Atlantic z 1987 r. miało oryginalne kolory na okładce, ale została ona tutaj nieco zmodyfikowana: inne rozłożenie napisu z nazwą zespołu i całkowicie usunięcie z niej tytułu (tych wad pozbawione było kolejne amerykańskie wydanie z 1990 r.). Tych zbędnych modyfikacji na szczęście nie powielało pierwsze wydanie japońskie tego albumu na CD z 1987 r. firmowane przez Virgin i Charismę.

W 1994 r. przygotowano nową edycję tej płyty określoną jako „Definitive Edition Remaster” wydane zarówno w Europie (Virgin) jak i w USA (Atlantic). Przypuszczalnie to najbardziej popularna i neutralna brzmieniowo (nie licząc wydań japońskich) wersja tego albumu dostępna na CD. Z późniejszych wznowień na CD na uwagę zasługują na pewno edycje japońskie: z 1999, a zwłaszcza z 2013 r. – to ostatnie przygotowane w technice SHM. Ciekawe, choć nie dla każdego możliwe do odtwarzania, jest też europejskie wydanie hybrydowe z 2008 przygotowane na CD i DVD. Płytę w wersji CD przygotowano tutaj na bazie nowego wydania stereo z poprzedniego roku, co przez niektórych było krytykowane. Do tej samej grupy należy też wydanie na Blue-ray z 2014 r. Wykorzystano je także przy amerykańskim wznowieniu na CD dokonanym przez Rhino w 2014 r.

W Polsce album ten nigdy nie ukazał się oficjalnie na płycie winylowej czy płycie kompaktowej, za to na początku lat 90. wydano jego kilka pirackich kopii (Euro Star, Elbo, TomZo, Starling, ECHO), niektóre z tych wydań np. TomZo i Starling miały koszmarnie zmienione okładki.

Pierwszy raz w życiu usłyszałem nagrania zespołu Genesis na początku 1980 r. I trzeba powiedzieć, że nie był to kontakt najlepszy, bo w pierwszej chwili jego muzyka kompletnie mi się nie podobała. Jego kompozycje wydawały mi się długie, nudne, jakieś takie nosowe śpiewane i to na dodatek jeszcze z małym udziałem gitary, a za to z dominującym brzmieniem instrumentów klawiszowych, które w tym czasie uważałem za mało rockowe. Z tego powodu doskonale rozumiem także obecnych ludzi, którzy tak odbierają jego muzykę, a co za tym idzie jej po prostu nie lubią, a zwłaszcza okresu z Gabrielem, gdy zespół ten grał progresywnie, a nie tak jak potem – przebojowo. Oczywiście jako osobnik nie znający wówczas choćby podstaw języka angielskiego nie wiedziałem nawet jak zapisać nazwę tego zespołu, stąd zapisywałem ją fonetycznie, tak jak słyszałem, czyli jako „Dżeneziz”.

Ale trudno się temu dziwić skoro nie pochodziłem z inteligenckiej rodziny żyjącej w wielkim mieście, a mamusia z tatusiem nie posyłali mnie na prywatne lekcje tego czy innego języka, bo by nawet nie przyszło im to wtedy do głowy. Oczywiście zdaję sobie sprawę że obecnie różni mądrale w Internecie słuchali już zespołu Genesis jak mieli po 5 lat, a symfonii Mahlera w wieku 7 lat, ale ja nie byłem taki genialny w tym wieku. Za to gdy miałem 7-10 lat to raczej głównie pasłem krowy na naszej bardzo długiej miedzy, gdzie też często spotykałem się z moją nieżyjącą już od ponad 30 lat Babcią, która mi opowiadała o dawnych czasach. Jej opowieści mi się tak spodobały, ze w przyszłości postanowiłem studiować właśnie historię. Ale poznanie prawdy o przeszłości nie jest łatwe jak możemy się przekonać dosłownie każdego dnia, kiedy politycy kłamią na jej temat.

Zresztą w realu nie jest lepiej, bo jak się spotykam niekiedy z kolesiami, co też zbierają płyty, to jak im coś mówię, to oni kiwają ze znawstwem głowami i twierdzą że to wszystko już wiedzą, bo wyczytali to w Internecie lub z okładek płyt. Jednak za dużo nie mówią, bo z trudem potrafią sformułować więcej niż jedno dłuższe zdanie. Ja nic nie mówię, ale wiem że kłamią, bo nie mogli tego wyczytać, bo ja swoją wiedzę zdobyłem przez czytanie wywiadów z danymi artystami, często z zagranicznej prasy czy portali internetowych, ale głównie z książek, w tym zagranicznych, czy też poprzez analizę ich twórczości. Więc nie jest tak, że nie dokładam starań by uzyskać wiedzę, ale problem polega na tym, że ignorancja innych jest tak wielka, że wręcz niemierzalna. Oczywiście nie oznacza to że tylko ja mam rację w jakichś ocenach, ale tylko to, że mam własne zdanie i to zdanie nie jest powierzchowne. A ostatecznym argumentem jest zawsze to, że oni mają lepsze np. japońskie lub amerykańskie wydania danej płyty lub też słyszeli ją wcześniej ode mnie.

Ale wracając do 1980 r. i zespołu Genesis, to dokładnie mój kontakt z tym zespołem wyglądała tak, że słuchałem jego nagrań w audycjach muzycznych Polskiego Radia, tak zresztą jak wielu innych wykonawców. Były to przy okazji jedno z pierwszych nagrań rockowych jakie w życiu słyszałem, bo wtedy dopiero zacząłem ich tak w ogóle słuchać. W pierwszej kolejności była a to najnowsza wówczas płyta tego zespołu „Duke” z 1980 r., którą bardzo często wówczas grano w całości lub we fragmentach w różnych audycjach radiowych. Głównym promotorem nagrań tego zespołu w PR był Piotr Kaczkowski, który dosłownie wykorzystywał każdą chwilę, by udostępnić jakieś utwory tej grupy. Pamiętam, że pewnego razu w prowadzonej przez niego południowej audycji „W Tonacji Trójki” nadawanej w środy, już pod sam jej koniec, gdy pozostało dla niej już niecałe dwie minuty czasu, to powiedział, że teraz „pora na minutę dla zespołu Genesis” i puścił nagrania „Guide Vocal” trwające minutę i osiemnaście sekund, a będące swego rodzaju muzycznym motywem przewodnim na albumie „Duke”.

Na fali jej popularności w Muzycznej Poczcie UKF nadawanej w Programie III PR w okresie od kwietnia do maja 1980 r. zaprezentowano nie tylko ten album, ale także dwie inne nowsze płyty tego zespołu: „A Trick Of The Tail” (1976) i „Wind And Wuthering” (1977), a jesienią, a dokładnie w październiku i listopadzie 1980 r., uzupełniono to prezentacją podwójnego albumu koncertowego „Seconds Out” (1977). W tym samym czasie ten wspaniały koncert (ale wtedy mi się nie podobający) zaprezentowano także w wersji stereofonicznej w dwóch audycjach „Studia Stereo” nadanych w Programie IV. Innymi słowy, miałem wówczas możliwość poznania dorobku muzycznego tej grupy, choć nie w takiej kolejności jakbym chciał, co na pewno miało też pewien wpływ na negatywne oceny jakie budziła we mnie wówczas muzyka tej grupy.

Moje zdanie o zespole Genesis nie polepszyło się specjalnie w 1981 r., ale różnica polegała na tym, ze uznałem, że skoro wszyscy się nim tak zachwycają, to i ja muszę, abym nie został uznany za mało nowoczesnego. W tym czasie nie byłem jeszcze w pełni świadomy faktu jak bardzo zmiany personalne, czyli odejście od tej grupy kolejnych muzyków, czyli Petera Gabriela i Steve’a Hacketta zmieniło muzykę tego zespołu. W każdym razie w Muzycznej Poczcie UKF w styczniu i lutym 1981 r. Kaczkowski zaprezentował album "...And Then They Were Three” (1978) i ponownie „Duke” (1980), a 15 kwietnia przedstawił w tej audycji, w wcześniej i później, także w środowej Tonacji Trójki nagrania tego zespołu z festiwalu w Knebworth w 1980 r. Pochodziły one z koncertów i zostały wydane wyłącznie na taśmie szpulowej (co specjalnie podkreślał). Z tego co wiem, to nie zostały one oficjalnie wydane do chwili obecnej na płycie CD (bo piracka istnieje na pewno). I można powiedzieć, że dopiero od chwili usłyszenia tych nagrań bardziej zainteresowałem się dorobkiem zespołu Genesis. Jeszcze może nie entuzjastycznie, ale już bez uprzedzeń jakie miałem wcześniej. 

Prawdziwe szaleństwo na punkcie Genesis nastąpiło z chwilą ukazania się ich najnowszej wówczas płyty studyjnej „Abacab” wydanej jesienią 1981 r. Oczywiście od razu zaprezentowano ją w Muzycznej Poczcie UKF w dwóch częściach na przełomie października i listopada tegoż roku. Wkrótce później udostępniono ją także w wersji stereofonicznej w audycji „Studio Stereo” w Programie IV PR. Jednak ja byłem tą płytą bardzo rozczarowany, bo pod względem muzycznym była ona całkowitym odejściem od wcześniejszego progresywnego stylu zespołu. Jednak jako album bardziej popowy bardziej spodobała się miłośnikom lżejszych brzmień, stąd do chwili obecnej jest jednym z najlepiej sprzedających się albumów grupy. 

Wraz z tym albumem mój stopniowo narastający entuzjazm do muzyki Genesis uległ znacznemu ochłodzeniu. Zmieniła to dopiero prezentacja przez Piotra Kaczkowskiego albumu „Selling England By The Pound” (1973). Płytę tę zaprezentował on w Programie III PR w swej kultowej już obecnie audycji pod nazwą „Kanon muzyki rockowej” w dniu 30 IX 1983 r. I właściwie dopiero od wysłuchania tej płyty i jej nagrania stałem się w pełni oddanym fanem zespołu Genesis. Potem album ten prezentowano w całości lub we fragmentach jeszcze wielokrotnie, głównie w Programie III PR, ale nie miało to dla mnie już tak ekscytującego znaczenia jak ten pierwszy kontakt z jego zawartością. Z tych prezentacji jedna na pewno zasługuje jednak na większą uwagę, a mianowicie ta, gdy album ten młody Beksiński nadał w wersji stereofonicznej z płyty kompaktowej w audycji „Wieczór z płytą kompaktową” w dniu 6 III 1988 r. Dopiero wtedy po raz pierwszy mogłem posłuchać go w wersji stereofonicznej. 

Rok 1983 r. był też pierwszym, kiedy zacząłem jeździć do prywatnego sklepu płytowego w Krakowie przy ul. Floriańskiej, w celu kupowania zachodnich płyt winylowych. Od 1981 r. pracowałem na kopalni i miałem trochę oszczędności, które zamiast na wódkę i papierosy wydawałem m.in. na zachodnie płyty winylowe. A te były bardzo drogie, bo przeważnie każda z nich kosztowała wówczas moją pełną miesięczną pensję. Pamiętam, że gdy w marcu 1983 r. byłem w nim pierwszy raz, to widziałem ten album w tym sklepie. Od razu zwróciłem uwagę na jego okładkę i wiedziałem, że to Genesis, ale przykro doświadczony przez słuchanie albumu „Abacab” bałem się go kupić. Gdy pod koniec 1983 r., już po prezentacji tej płyty w „Kanonie rocka”, postanowiłem ją kupić, to okazało się, że już dawno została ona sprzedana. I trudno się temu dziwić, ale mnie wtedy o mało co, serce nie pękło z żalu, że nie mogę jej nabyć.

Pierwszymi płytami Genesis jakie kupiłem na płytach kompaktowych na początku lat 90. były trzy wczesne koncerty zespołu, a więc „Genesis Live” (1973), „Seconds Out” (1977) i „Three Sides Live” (1982). Wszystko to były pierwsze wydania tych płyt z lat 80. Kupowałem je, bo płyty CD były wtedy bardzo drogie, a ja chciałem mieć przegląd twórczości grupy jak najmniejszym kosztem. Zresztą jedną z tych trzech płyt kupiłem bardzo tanio, a drugą dostałem w prezencie.

31 III 1993 r. pożyczyłem album „Selling England…” na płycie kompaktowej w amerykańskiej wersji wytworni Atlantic z 1987 r. do przegrania na kasecie w wypożyczalni płyt kompaktowych przy ul. 1 Maja w Gliwicach. Byłem przeszczęśliwy, że wreszcie mogłem sobie przegrać ten album w najlepszej możliwej jakości, zwłaszcza że w tym czasie płyta ta na CD była w Polsce wciąż bardzo trudno dostępna. Nagrałem go na taśmie typu CC firmy Maxell – najlepszej jaką wówczas miałem.

Pół roku później, a dokładniej 7 XI 1993 r. kupiłem dokładnie to samo wydanie tej płyty (czyli Atlantic) na giełdzie płytowej w Gliwicach, od tego samego Kolesia, co miał tę wypożyczalnię, bo w tym czasie już wyprzedawał z niej swe zbiory. Dałem za nią wówczas 190 tys. starych pieniędzy, czyli wkrótce sumę odpowiadającą 190 zł nowych złotych. To raczej nie było mało, ale i tak była to atrakcja, bo tej płyty nie szło ciągle nigdzie w moim pobliżu legalnie kupić.

Album „Selling England By The Pound” zespołu w prezentowanej tutaj wersji CD kupiłem w nieistniejącym od dawna sklepie „Elvis” w Gliwicach pod koniec 2001 r. za 40 zł. Mam ją już 20 lat i jestem zadowolony z tego wydania, ale oczywiście nie pogardziłbym jakimś innym bardziej wymyślnym zawierającym tzw. oryginalny analogowy miks tej płyty a dodatkowo  imitującym dokładnie jej pierwotną okładkę na kartoniku.

Na foto pudełko bez logo cholernego "spawu" i z tym ścierwem.



3 komentarze:

  1. Zbieram się, zbieram i zebrać się nie mogę. Może mało merytorycznie jeśli chodzi o ten konkretny album, ale muszę to napisać. Dziękuję drogi Panie Damianie za tego bloga, za Pana pasję, kolekcję płyt oraz wspaniałe recenzje. No i czego bardzo zazdroszczę, za skrupulatne zapisywanie co, kiedy i gdzie Pan po raz pierwszy usłyszał. Też prowadziłem takie dzienniki, ale w zawierusze wielu przeprowadzek gdzieś mi zaginęły.
    A co do opisywanej tu płyty? Też bardzo lubię. Obok „Sztuczki” i „Wind & Wuthering” to moje podium Genesis. Oczywiście to nie to samo, ale na ostatniej trasie Steve’a Hacketta zagrali ten materiał w całości. Zagrali wyśmienicie, no i to poruszenie siwych głów na widowni. Piękny widok. Jeszcze raz dziękuję i może kiedyś będzie okazja aby się spotkać. Może na jakimś koncercie? Zdrowia i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za miłe słowa. Faktycznie, zrobienie notatek i napisanie tego wszystkiego wymaga trochę wysiłku, a nawet powiem więcej - bardzo wiele. Ale co by znaczyło być fanem jakby to miało oznaczać tylko to, że się jakąś płytę kupi i postawi na półce? Bez przeżyć i wspomnień także i muzyka nic nie znaczy, a posiadanie płyt znaczy tylko tyle, że się miało pieniądze aby je kupić. Oczywiście piszę już następny tekst - taki dłuższy - ale piszę też służbowo książkę o powstaniach śląskich i mam nóż na gardle z terminami, więc blog na razie przegrywa, ale na pewno wkrótce dodam znowu nowy dłuższy wpis. A mam jeszcze wiele do opowiedzenia, bo prawie z każdą znaną obecnie bardziej starą płytą mam jakieś wspomnienia i przeżycia - nie zawsze zresztą miłe. Jeszcze raz dziękuję za miłe słowa, bo tych nigdy nie za wiele.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak zwykle chylę czoła dla benedyktyńskiej cierpliwości oraz wnikliwości w zbieraniu materiałów do opisu tej płyty. Sam opis to już pokaz kronikarskich umiejętności autora po przeczytaniu którego nikt nie ma wątpliwości jak ważnej płyty i zespołu ( dla autora) on dotyczy. Dziękuję Damian . To była sama przyjemność dla mnie . Co do wydań w wersji CD uważam, że najlepsze wydanie to to z przełomu lat 2007- 2008 na którym słychać dużo więcej niż na wcześniejszych wydaniach .

    OdpowiedzUsuń

Omega, Élő Omega Kisstadion ’79, Grund Records, 1979 / 2022, Hungary

  Najbardziej pamięta się to, co człowieka spotkało po raz pierwszy w życiu. Z tego powodu fani muzyki bardzo dobrze  pamiętają swą pierwszą...