sobota, 19 października 2019

Refugee – „Refugee”, Time Wave, 1974/2006, UK

 
 

Brytyjsko-szwajcarski zespół Refugee (Uchodźca) działał w latach 1973-1974 i nagrał tylko jedną płytę studyjną, ale przeszedł do historii rocka jako jeden z ważniejszych zespołów grających w stylu progresywnego rocka. Ten nietypowy zespół, bo nie mający w składzie stałego gitarzysty, założyło trzech muzyków: dwóch Brytyjczyków, Lee Jackson (gitara, gitara basowa, śpiew) i Brian Davidson (perkusja i instrumenty perkusyjne) oraz Szwajcar Patrick Moraz (syntezator, mellotron, fortepian, organy, śpiew). Większość jego repertuaru stworzył Patrick Moraz samodzielnie lub we współpracy z Lee Jacksonem.

Dwaj pierwsi byli już wcześniej znani dzięki występom z grupą The Nice, która w drugiej połowie lat 60. nagrała kilka płyt uważanych za przełomowe w tworzącym się stylu zwanym progresywnym rockiem. Natomiast Patrick Moraz choć był dobrze wykształconym pianistą i zdolnym kompozytorem na razie nie miał większego dorobku i dopiero poszukiwał punktu zaczepienia do większej kariery. Co prawda komponował muzykę filmową, a nawet grał z grupie jazz-rockowej Mainhorse, ale ciągle nie był szerzej znany.

W tamtym czasie ceniono jedynie muzyków z krajów anglosaskich, stąd wszyscy inni, jako osoby spoza Wielkiej Brytanii i USA, byli uważani jako twórcy gorszej jakości przez co trudniej im było przebić się na światowym rynku muzycznym. Ten fakt był głównym powodem tego, że Moraz zdecydował się utworzyć grupę z muzykami brytyjskimi, aby łatwiej wejść na tamtejszy rynek, a za jego pośrednictwem na rynek światowy. Z drugiej strony w jego sprowadzeniu do Wielkiej Brytanii pewną rolę odegrały też zakulisowe działania muzyków Yes doceniających jego umiejętności instrumentalne i chcących posiadać kogoś takiego w rezerwie po ewentualnym odejściu ze swego składu geniusza klawiszy jakim był Rick Wakeman.

Główną przyczyną rozwiązania zespołu Refugee było przejście Patricka Moraza do bardziej markowej grupy Yes, co po kryjomu było od początku planowane przez członków tego ostatniego zespołu i kierownictwo wytworni Charisma. Sam Patrick Moraz zdecydował się na ten krok głównie z powodu chęci zdobycia lepszej pozycji na rynku muzycznym, ale także z dwóch innych powodów. Pierwszym był brak, takiego jak oczekiwano, sukcesu komercyjnego debiutanckiego albumu „Refugee”, a także ograniczeń jakie miał w sobie sam zespół Refugee. Chodziło tutaj głównie o możliwości wokalne Lee Jacksona, co zostało w pełni obnażone na wydanej po wielu latach płycie koncertowej tej grupy. Jednak pomimo swych niezaprzeczalnych zdolności i dużego wkładu pracy Moraz nagrał z grupą Yes tylko jedną płytę – album „Relayer” wydany w 1974 r. Na przeszkodzie jego dalszej współpracy z Yes stanął powrót do niej Ricka Wakemana i niechęć do niego gitarzysty Steve’a Howe’a.

Obecnie album „Refugee” uważany jest za jedno z bardziej niedocenionych dzieł starego rocka. Do chwili obecnej ukazało się 27 wersji tego albumu na różnych nośnikach: 16 na płytach winylowych, 10 na płytach kompaktowych i 1 na kasecie magnetofonowej. Pierwotnie na płycie winylowej wydała go brytyjska wytwórnia Charsima w 1974 r. Tego samego roku ukazał się także we Francji, Włoszech, Niemczech, Portugalii oraz w USA, Kanadzie a nawet Nowej Zelandii. Nie jest więc prawdą lansowana niegdyś w Polsce teza, że był to nieznany zespół, gdyż sama ilość wydań jego debiutanckiej płyty świadczy o tym, że grupa ta była mocno promowa, a tym samym w swoim czasie była dość znana na świecie. Jednak bardziej doceniała ją prasa muzyczna i krytycy niż publiczność, gdyż jej repertuar wyrastający bezpośrednio z muzyki klasycznej wymagał jednak nieco większej uwagi niż dzieła przeciętnego zespołów progresywno-rockowych. O zainteresowaniu twórczością Refugee nawet po rozwiązaniu tego zespołu świadczą dwa japońskie wydania tego albumu z lat 1976 i 1978.

Przez kolejne 12 lat album ten nie był wznawiany, a przez to stał się trudno dostępny. Po raz pierwszy na CD wznowiono go dopiero w 1990 r. w Japonii, ale bardziej dostępna w Polsce była wydana w 1995 r. wersja koreańska tej płyty. Niestety, obie te wersje płyty były praktycznie nie do kupienia przez zwykłych fanów w naszym kraju z powodu wysokiej ceny. Taki stan rzeczy zaowocował po latach tańszymi wydaniami pirackimi tego albumu na CD: dwoma rosyjskim (Limited Edition) z 2000 r. i (Vox Humana) z 2006 r. i jednym europejskim (Walhalla) z 2004 r.

Album „Refugee” tworzy sześć kompozycji: cztery krótsze i dwie dłuższe. O jego nieprzemijającym znaczeniu decydują oczywiście te dwa dłuższe utwory (każdy po jednej stronie płyty winylowej) wyrosłe z klasycznych doświadczeń Patricka Morza połączonych z rockową energią wyniesioną przez dwóch pozostałych muzyków z grupy The Nice.

Album otwiera w pełni instrumentalny utwór „Papillon” („Motyl”) z tytułem wziętym z początkowego fragmentu nawiązującego do trzepotania skrzydeł motyla. Utwór ma jasną klasyczną konstrukcję tworzoną przez fortepianowo-organowy wstęp i zakończenie wypełnione w części środkowej przez improwizacją, w której prym wiedzie sekcja rytmiczna tworzona przez bas i perkusję. W utworze słychać też echa wielkiej klasyki, głównie „Tańca z szablami” Chaczaturiana.

Potem następuje utwór „Someday” (Pewnego dnia) będący najbardziej piosenkową kompozycja na całym albumie. To utwór wokalno-instrumentalny opowiadający o rozstaniu i towarzyszących temu emocjach. Nagranie to ma zdecydowanie autobiograficzny charakter i nawiązuje do osobistych przeżyć jego głównego kompozytora Lee Jacksona.

Pierwszą stronę płyty kończy rozbudowana ponad szesnastominutowa kompozycja „Grand Canion Suite” (Suita Wielkiego Kanionu). To pięcioczęściowa suita wokalno-instrumentalna (Movement 1-5) z fragmentami o różnym charakterze i nastroju. Moim zdaniem to wzorcowy przykład adaptacji zasad kompozycji z muzyki klasycznej na potrzeby utworu rockowego. Utwór rozpoczyna bardzo stonowane i wyważone wprowadzenie (1st Movement The Source) opierające się na brzmieniu fortepianu a następnie elektrycznych instrumentów klawiszowych wzmocnionych grą sekcji rytmicznej. Szczególnie charakterystyczne jest współbrzmienie syntezatora i perkusji. W części drugiej (2nd Movement Theme For The Canyon) pojawia się fortepianowy temat przewodni nieustannie potem przetwarzany i modyfikowany. Jego doskonałym uzupełnieniem jest miejscami wręcz dramatyczna partia wokalna jakby opowiadająca to co muzycy malują dźwiękiem. Część trzecia suity (3rd Movement The Journey) ma bardziej rockowy charakter i bazuje na współbrzmieniu gitary basowej i perkusji wspomaganych przez wspaniałe improwizowane linie melodyczne kreowane przez Moratza na instrumentach klawiszowych. Następująca po niej część (4th Movement Rapids) także ma zdecydowanie rockowy charakter, ale w większym stopniu opiera się na wiodącej roli instrumentów klawiszowych. W jej końcowym fragmencie muzyka przyjmuje bardzo patetyczny charakter. To zarazem najkrótsza część tej suity. Utwór zamyka część (5th Movement The Mighty Colorado) zdominowany przez brzmienia syntezatora i kończący się odgłosami tłuczonego szkła. Tekst tej suity opowiada o przeżyciach towarzyszących człowiekowi obserwującemu Wielki Kanion Colorado w Ameryce i marzącemu o tym by być wolne jak te orły nurkujące w jego otchłani.

Drugą stronę oryginalnej płyty winylowej otwierała kompozycja „Gate Crasher” (Zawalona brama) łącząca brzmienia klasyczne z rockowymi według wzorów wypracowanych przez The Nice i Emerson Lake & Palmer. Utwór ten ma dość wesoły i skoczny charakter i pełen jest wręcz jazz-rockowej energii w warstwie rytmicznej a elementów klasycznych w warstwie melodycznej. W utworze na równych prawach słychać wszystkich instrumentalistów. Jednak jako całości niekiedy brakuje mu pełnej harmonii pomiędzy tymi partiami, dlatego miejscami nagranie brzmi dość topornie.

Kolejny na płycie utwór „Ritt Mickley” ma tytuł wzięty z nieprecyzyjnego posługiwania się przez Moratza językiem angielskim (chodziło mu o rytmicznie – rhytmmicaly). Nagranie zaczyna się od dramatycznej partii fortepianowej przemieszkanej z równie ekspresyjną partią organową. W Utwór ten wyrasta z twórczości Bartoka i Bacha, ale dzięki inwencji muzyków nie jest to typowe odtwórcze odegranie, a ich twórcze przetworzenie.

Album zamyka licząca ponad osiemnaście minut suita „Credo” (Credo). Pierwotnie liczyła ona osiem części, ale w niektórych późniejszych wydaniach zredukowano ją do sześciu części. To zdecydowanie najbardziej dopracowane kompozycyjnie i wykonawczo nagranie na tym albumie. Opiera się ona przetworzeniach głównego motywu melodycznego pod względem harmonicznym, metrycznym, rozłożenia akcentów, barwy i brzmienia. Część pierwsza tej suity (1st Movement: Prelude) rozpoczyna się ono od fortepianowego wprowadzenia w stylu Czajkowskiego, by szybko przejść do bardziej rokowej formy wyznaczanej przez głoś Lee Jacksona uzupełniony rockową sekcją rytmiczną. Potem pojawia się partia syntezatora i organów, które razem z wokalem tworzą nastrój podniosłości. W kolejnej części (2nd Movement: I Believe [Song/Part I]) partia wokalna będąca swoistym wyznaniem wiary (ale o ironicznym charakterze) nabiera ogromnego dramatyzmu co podkreśla pełna wewnętrznej dynamiki muzyka z improwizacją Moratza i miarową grą perkusji i basu. Następnie utwór ten płynnie przechodzi w kolejną część (3rd Movement: Credo Theme) z mocnym akcentem rytmicznym i bardziej improwizacyjnym charakterze, ale przy okazji pełną patosu. Potem utwór przechodzi do następnej części (4th Movement: Credo Toccata & Song "The Lost Cause) z dalszymi dramatycznymi wyznaniami Jacksona. W jej skomponowaniu Moratzowi pomógł Jean Risotti. Kolejna część (5th Movement: Agitato) rozpoczyna się od groźnego pomruku syntezatora, który jednak szybko zostaje zastąpiony jazzową improwizacją na fortepianie i organach. Dalej utwór pędzi niestrudzenie do przodu napędzany też brzmieniem syntezatora. Po tym następuje część (6th Movement: I Believe (Song/Part II) obejmująca także dwie pozostałe krótkie części (7th Movement: Variation i 8th Movement: Main Theme & Finale). To całkowicie instrumentalne fragmenty, w których główny motyw melodyczny pojawia się w kolejnych przetworzeniach prowadzących do wielkiego finału i wyciszenia. Tekst tej suity jest wyznaniem wiary, choć dokładnie nie wiadomo w co, raczej w samo życie, w miłość i w człowieka. Ale jest także gorzkim stwierdzeniem, że „przychodzimy”, „jesteśmy”, „pozostajemy chwilę” by „pobawić się”, ale na końcu każdego czeka tylko jedno – starość i konieczność „opuszczenia” tego świata.

Po raz pierwszy usłyszałem o tym zespole w jednej z audycji muzycznych Polskiego Radia nadanej w Programie Trzecim. Chodzi o jedną z audycji cyklu „Historia suity rockowej” nadana 8 XI 1981 r. w której obok nagrań grupy Yes zaprezentowano także dwa nagrania zespołu Refugee, a dokładniej suity: „Credo” i „The Grand Canyon Suite” z jej jedynego albumu. Nagrania z tej audycji nagrałem za pośrednictwem wieży „Kleopatra 2” na taśmie szpulowej i magnetofonie szpulowym „Aria” M-2408 SD.

Już od pierwszego przesłuchania wiedziałem, że nagrania zespołu Refugee, to muzyka odpowiadająca mi pod każdym względem: formalnym (długie improwizowane utwory głównie o instrumentalnym charakterze), brzmieniowym i emocjonalnym. Trzeba powiedzieć, że nie była to typowa muzyka rockowa oparta na prostym rytmie i banalnym tekście łatwych do zapamiętania, zanucenia, a przez to chętnie granych w radio. W sumie trudno się dziwić, gdyż jego kompozycje bardziej przypominały dzieła jazzowe czy utwory muzyki klasycznej niż typowe nagrania rockowe.

Pamiętam, że te dwie suity odtwarzałem później bardzo często przy każdej nadarzającej się okazji, bo bardzo polubiłem ten zespół i jego muzykę. Nie mogłem jednak zrozumieć, czemu tak rzadko te utwory są prezentowane w Polskim Radiu. Po raz drugi, a zarazem ostatni w Polskim Radio w latach 80. XX w. zaprezentowano je kilka lat później. Miało to miejsce 7 XI 1983 r. w jednej z audycji z cyklu pt.: „Kanon muzyki rockowej”. Przygotowywał go i prowadził znany dziennikarz muzyczny Piotr Kaczkowski. W przeciwieństwie do pierwszej prezentacji radiowej, tym razem album „Refugee” nadano w całości’. Oczywiście nagrałem wówczas ten album na kasecie magnetofonowej a następnie wielokrotnie go słuchałem. Niestety po kilku latach intensywnego użytkowania kaseta z tą płytą uległa uszkodzeniu i nie mogłem jej już odtwarzać.

Gdy w 1991 r. zacząłem zbierać płyty kompaktowe, to zakup tego albumu był jednym z moich priorytetów. Jednak z powodu braku jego dostępności i wyjątkowo wysokiej ceny przez całe lata 90. nie mogłem go kupić. Płytę tę kupiłem dopiero w następnej dekadzie. Najpierw, w 2001 r. nabyłem jego piracką rosyjską wersję, a dopiero w 2008 r. oficjalne wznowienie tej płyty brytyjskiej wytwórni Time Wave wydane w 2006 r.

Do dzisiaj to jedna moich ulubionych płyt, stąd nagrań z niej słucham bardzo często – przynajmniej raz w miesiącu. Pomimo tego, że odtworzyłem je już wiele razy, to ciągle mi się nie znudziły. Za każdym razem, gdy ich słucham, to przypominam sobie młodość, pokój gościnny w rodzinnym domu i moment, gdy po raz pierwszy je usłyszałem.

Po opuszczeniu Yes, Patrick Moratz (71 lat) grał jeszcze w Tjhe Moody Blues, a także wydał wiele bardzo dobrych solowych płyt, docenianych przez krytyków, ale nie docenianych przez masową publiczność. Ostatnio grał m.in. z grupą Yes w 2018 r. Znacznie gorzej powiodło się obu pozostałym muzykom Refugee, gdyż ich kariery uległy załamaniu. Brian Davison zmarł na raka mózgu (2008), a Lee Jackson (76 lat) żyje do dzisiaj i gra w lokalnych grupach.

Jak dotąd najpełniej jego historię i twórczość opisał Piotr Chlebowski w magazynie „Lizard” nr 7 z 2012 r. Biorąc pod uwagę jego wręcz wzorcowy i perfekcyjny tekst, trudno napisać o Refugee i jego jedynej płycie coś więcej. Ja jednak to zrobiłem z innej perspektywy i nieco inaczej. Mam nadzieję, że także dla Kogoś ciekawie.

sobota, 5 października 2019

Captain Beyond – „Captain Beyond”, Capricorn/Mercury/PolyGram, 1972/2016?, USA

 
 

Captain Beyond to zespół amerykańsko-brytyjski działający w latach 70. XX w., a po reaktywacji w 2013 r. do chwili obecnej. Jego styl, to wczesny hard rock z elementami psychodelii, progresywnego rocka, space rocka i brzmień latynoskich. Zespół utworzyło kilku doświadczonych muzyków: dwóch byłych członków Iron Burtterfly (Lee Dorman – gitara basowa, śpiew, Larry „Rhino” Reinhardt – gitara), były członek grupy Johnnego Wintera (Bobby Caldwell - perkusja) oraz wokalista Rod Evans (ex Deep Purple).

Nazwa grupy pochodzi od lidera grupy Yes, Chrisa Squiera, którzy widząc członków zespołu ładujących sprzęt grający do furgonetki stwierdził, że wyglądają jak „Captain Beyond” („Nieziemski Kapitan”). Przypuszczalnie to tylko legenda podobna do tej o pochodzeniu nazwy zespołu Led Zeppelin („Ołowiany Sterowiec”) nadanej mu przez Keitha Moona, perkusistę The Who, ale dobrze brzmiała i miała przyczynić się do zwiększenia popularności zespołu.

Muzycy Captain Beyond byli dobrymi kompozytorami i niezłymi instrumentalistami, co pozwoliło im stworzenie interesującego repertuaru. Na pełne docenienie walorów grupy potrzeba było trochę czasu, ale tego akurat ten zespół nie miał zbyt wiele, dlatego grupa nie odniosła spodziewanego sukcesu komercyjnego. Głębszymi powodami tego stanu rzeczy była ówczesna silna konkurencja na angielskim i amerykańskim rynku muzycznym, nierozsądne decyzje muzyków i konflikty w zespole oraz zwykły pech.

Jeżeli chodzi o konkurencję, to w podobnym hard rockowym stylu co Captain Beyond tworzyło wówczas kilku innych obecnie już kanonicznych wykonawców muzyki rockowej. W roku swego debiutu wyjątkowo dobre płyty wydali jej wielcy konkurenci: Deep Purple („Machine Head”), Black Sabbath („Vol. 4”), Wishbone Ash („Argus”), Uriah Heep („Demons And Wizards”), Hawkwind („Doremi Fasol Latido”). Tego samego roku swe albumy wydały też inne mniej znane zespoły hard rockowe, wówczas zignorowane, a obecnie czczone, m.in. Cargo („Cargo”) i Jericho („Jericho”).

Podobnie do wielu innych młodych zespołów grupa poszukiwała wydawcy swojej debiutanckiej płyty. Dzięki wstawiennictwu Duane’a Allmanna podpisała kontrakt z wytwórnią Capricorn Records. Problem polegał na tym, że wytwórnia ta specjalizowała się w wydawaniu płyt grup southern rockowych, a Captain Beyond był daleki od tego stylu. Gdy wytwórnia zorientowała się w tej sytuacji, to choć wydała płytę, to jej nie promowała, co z pewnością przyczyniło się do jej słabej popularyzacji wśród fanów rocka.

Jednak do końca jest to aż tak jasne czemu album ten nie odniósł spodziewanego sukcesu, gdyż w przeciwieństwie do wielu innych zapomnianych grup w chwili wydania miał on wiele edycji (o czym szerzej poniżej) w różnych krajach. Nie był więc trudno dostępny, a brak jego sukcesu raczej należałoby zaliczyć do pecha.

Wszystkie grupy mają swoje wewnętrzne tajemnice napędzane najczęściej ego ich muzyków. Tak też było w wypadku Captain Beyond. Gitarzysta Larry „Rhino” Reinhardt uważał się za lidera, choć de facto z racji wkładu pracy nad muzyką stali się nimi: perkusista Bobby Caldwell i wokalista Rod Evans. Kłótnie pomiędzy najczęściej pijanym Reinhardtem a Caldwellem nie sprzyjały owocnej pracy, a skłonny do defetyzmu Evans coraz bardziej zamykał się w sobie, m.in. kilka razy chciał odejść z zespołu.

W ciągu swego istnienia grupa wydała dziesięć płyt z których jedynie trzy zawierały premierowy materiał studyjny – wszystkie z nich ukazały się w latach 70. Jej późniejsze albumy miały charakter prezentacji archiwalnych nagrań koncertowych lub były składankami. Z tych trzech płyt wydanych w latach 70. na uwagę zasługują jedynie dwa pierwsze. Zdaniem krytyków i fanów najlepszy w jego dorobku jest debiutancki album. Ale całkiem udana była też jego druga płyta „Sufficiently Breathless” z 1973 r.

Album „Captian Beyond” ukazał się jak dotąd w ponad 60 wersjach na różnych nośnikach. Pierwotnie na płycie winylowej wydała go amerykańska wytwórnia Capricorn Records w 1972 r. Na terenie USA wydano go także na kasetach: kompaktowej i w systemie 8-Track. Tego samego roku płytę wydano też w Kanadzie, Niemczech Zachodnich, Francji, Japonii, Australii, Nowej Zelandii, Meksyku i Peru. Nie była to więc płyta niedostępna i niszowa. W latach 70. album ten wydano jeszcze w Brazylii (1973), w USA (1974, 1977) i Japonii (1976).

Na płycie kompaktowej album ten miał jak dotąd 14 wydań, w tym dwa nieoficjalne – jedno na CDR. Po raz pierwszy na CD wydał go japońskich oddział Polydor w 1987 r. Płyta ta cieszyła się tak dużym uznaniem, że już następnego roku dokonano jej wznowienia na tym samym rynku. Także dwa kolejne wydania tego albumu ukazały się tylko w Japonii (1988, 1997). W Stanach Zjednoczonych album ten po raz pierwszy wznowiono na CD dopiero w 1997 r. (Capricorn). W Europie album ten nigdy nie został oficjalnie wydany na CD. Istnieje tylko nieoficjalne europejskie wydanie na CDR z 2000 r. (Not On Label).

Album „Captain Beyond” nie jest zbyt długi, bo liczy zaledwie nieco ponad 35 minut. Znalazło się na nim 13 w większości dość krótkich, ale wpadających w ucho i dobrze zaaranżowanych utworów. Wszystkie z nich to kompozycje spółki Caldwell-Evans we wspólnej aranżacji grupy. Jedno z tych nagrań („Astral Lady”) jest miniaturką licząca zaledwie 16 sekund, a trzy następne („Armworth”, „Thousand Days Of Yesterdays (Intro)” i „I Can’t Feel Nothin’ (Part 2)”) nie przekraczają długości dwóch minut.

Muzyka na albumie była pewną całością, stąd wszystkie utwory mają równy wysoki poziom. To muzyczna mieszkanka psychodelii w której wyczuć można echa twórczości Iron Butterfly „As The Moon Speaks (To The Waves Of The Sea”), hard rocka spod znaku Deep Purple („Raging River Of Fear”, „Mesmerization Eclipse”), melodyjnych riffów charakterystycznych dla Uriah Heep („Frozen Over”), wczesnego rocka progresywnego typowego dla Yes („Thousand Days Of Yesterdays (Time Since Come And Gone)”) i odlotowych fragmentów typowych dla space rocka granego przez Hawkwind („Myopic Void”).

W jednym z nagrań wyraźnie też słychać też echa twórczości Hendrixa („I Can't Feel Nothin' (Part I)”). Najbardziej typowe jest jednak przemieszanie elementów progresywnych z hard rockowymi np. „Dancing Madly Backwards (On A Sea Of Air)” (riffem podobnym do Black Sabbath), czy „Armworth”. Ten eklektyzm był siłą a zarazem słabością grupy, w zależności od postrzegającego.

Co godne uwagi, to fakt, że w wykonaniu Captain Beyond te wszystkie nagrania mają monolityczny charakter i jedynie sprawne ucho jest w stanie wychwycić te drobne subtelności świadczące o wpływach innych na jego twórczość. Świadczy to dobrze o zespole, który potrafił stworzyć coś nowego, a jednocześnie nie odcinał się od przeszłości muzycznej własnych członków. Wszystko to razem sprawia, że lepiej rozumiemy, czemu tak wielu fanów, zwłaszcza w USA, uważa ten album za jedno z najlepszych dzieł rocka lat 70.

W młodości nigdy nie słyszałem muzyki tego zespołu. Raczej też nie spotkałem się z jego nazwą, chyba że przy okazji opisu karier byłych muzyków Deep Purple. Album ten nie był prezentowany w Polskim Radiu, a tym samym jego znajomość w okresie PRL w naszym kraju była praktycznie znikoma. Faktycznie zainteresowałem się tą płytą dopiero stosunkowo niedawno temu, bo dopiero w drugiej dekadzie obecnego stulecia. Kupiłem ją dopiero w 2017 r. w sklepie internetowym w Niemczech. Płyta nie ma oznaczenia wznowienia, ale przypuszczalnie to wznowienie z 2016 r. przygotowane na bazie wydania amerykańskiego.

Omega, Élő Omega Kisstadion ’79, Grund Records, 1979 / 2022, Hungary

  Najbardziej pamięta się to, co człowieka spotkało po raz pierwszy w życiu. Z tego powodu fani muzyki bardzo dobrze  pamiętają swą pierwszą...