niedziela, 2 maja 2021

Yes – „Close To The Edge”, Atlantic/Rhino/Elektra/Warner, 1972/2003, EU

 




Brytyjski zespół Yes jest jednym z najważniejszych zespołów w historii muzyki zwanej rockową. Należy też do ekskluzywnego grona dosłownie kilku grup, które stworzyły styl i brzmienie progresywnego, a dokładniej symfonicznego rocka. Największe sukcesy artystyczne grupa ta osiągnęła w latach 70. i to wówczas nagrała wszystkie swe najlepsze albumy. Grupa istnieje do chwili obecnej, ale lata swej największej świetności ma już na pewno za sobą. 

Grupa Yes zrodziła się z aspiracji dwóch muzyków: basisty wokalisty i kompozytora Chrisa Squiera i wokalisty i kompozytora Jona Andersona. Zafascynowani brzmieniem wokalno-muzycznym duetu Simon & Garfunkel zapragnęli oni stworzyć zespół, którzy łączył by w swoim stylu perfekcyjną muzykę z doskonałymi harmoniami wokalnymi. A że obaj byli też kompozytorami, to mogli realnie myśleć o uskutecznieniu tego planu w praktyce. Jednak w tym duecie bardziej znaczącą pozycję miał zawsze Chris Squire, który był od początku liderem tego zespołu, choć nieco ukrytym za medialną osobowością Jona Andersona.

Po skompletowaniu reszty składu: Peter Banks (gitara, śpiew), Tony Kaye (instrumenty klawiszowe), Bill Bruford (perkusja, instrumenty perkusyjne) zespół przystąpił do nagrania pierwszej płyty. A że czuł się jeszcze niezbyt pewnie stąd na wydanym w 1969 r. albumie grupy pt. „Yes” znalazły się dwie przeróbki cudzych utworów, w tym piękna interpretacja ballady „I See You” Crosby’ego i McGuinna. Wydany następnego roku album „Time And A Word” był nieco gorszy niż debiut ale także zawierał przeróbki obcych kompozycji, w tym przepiękną wersję „Everydays” Stephena Stillsa. 

Jednak już przed jego nagraniem Squire był na koncercie King Crimson w Hyde Parku i zrozumiał, że czasy łatwego sukcesu się skończyły, bo konkurencja prezentuje wysoki poziom i jeżeli zespół Yes ma osiągnąć coś więcej niż dotad, to musi mieć własne oryginalne kompozycje, doskonałe brzmienie i perfekcyjne wykonanie. I faktycznie, dwa kolejne albumy grupy: „The Yes Album” oraz „Fragile”, oba wydane 1971 r., prezentowały już znacznie lepszy zespół niż wcześniej, ale też na pierwszym Banksa na gitarze zastąpił bardziej biegły na tym instrumencie Steve Howe, a na drugim Kaya na klawiszach wymienił Rick Wakeman – muzyk ocierający się o geniusz w swym fachu. Ci dwaj ostatni muzycy dopełnili klasycznego składu zespołu Yes. W takich okolicznościach skompletowano klasyczny skład jednego z najlepszych zespołów rockowych lat 70.

Na wspomnianych dwóch ostatnich albumach grupy znalazły się już wyłącznie kompozycje członków zreorganizowanego zespołu Yes, a znaczący udział w ich przygotowaniu mieli Steve Howe i Rick Wakeman. I choć na obu z nich znalazły się ponadczasowe klasyki np. „Perpetual Change” na „The Yes Album”, czy „Roundabout” na „Fragile”, to grupie wciąż brakowało działa na miarę debiutu King Crimson. Takim arcydziełem stała się dopiero kolejna długogrająca płyta grupy. Jednak za nim przystąpiono do jej nagrania to zespół mógł się nacieszyć sukcesem sprzedaży albumu „Fragile” na rynku amerykańskim gdzie doszła ona do pozycji czwartej. Dzięki temu nagle pozbył się problemów finansowych, a uskrzydleni tym muzycy mogli wreszcie skoncentrować się na sprawach artystycznych. Jednak Squire był świadom pewnej komercjalizacji muzyki grupy, a wydanie utworu „Roundabout” na singlu nazwał muzyczną prostytucją. 

Stabilizacja materialna umożliwiła muzykom Yes na skupieniu się na przemianie duchowej. Pod wpływem swego producenta Eddie Offorda prawie wszyscy z nich (oprócz Wakemana) przeszli wówczas na wegetarianizm. Przy tej okazji muzycy zaczęli też dążyć do samodoskonalenia artystycznego: Bruford uwierzył w swe możliwości jako kompozytora, a Anderson szukał inspiracji w dziełach mistyków Wschodu i muzyce klasycznej.

Koncepcja nowej płyty zrodziła się wiosną 1972 r. z rozmów muzyków odbytych podczas spotkań w szkole baletowej The Billings School Of Dance w Shepherd’s Bush w zachodnim Londynie. Wkrótce po tych spotkaniach zespół przystąpił do nagrywania tego albumu. Powstał on w wyniku żmudnych sesji w Advision Sutios w Londynie pomiędzy kwietniem a czerwcem 1972 r. Aby uzyskać naturalnie żywiołowe brzmienie zespołu nadzorujący jako producent sesje nagraniowe Eddie Offord kazał zbudować w studio niewielką drewnianą scenę na której rozstawił członków zespołu. Jednak już w trakcie sesji ujawniły się pewne pęknięcia na linii Anderson-Howe i wspierający ich Squire, a Bruford i Wakeman, bo ci dwaj ostatni nie widzieli w pełni całości dzieła w jego skrawkach i też chyba nie tak całkiem zgadzali się z muzycznymi koncepcjami kolegów. Powstałe wówczas kompozycje zostały potem wydana na albumie „Close To The Edge”. Była to piąta długogrająca płyta studyjna w karierze zespołu Yes, a wkrótce później okazała się też jego największym osiągnięciem artystycznym. Obecnie album ten uważa się za jedno z kilku najważniejszych dzieł w nurcie tzw. symfonicznego rocka (teraz zwanego progresywnym). 

Album „Close To The Edge” nie jest zbyt długi, bo liczy zaledwie nieco ponad 37 minut muzyki i składa się tylko z trzech dłuższych kompozycji. Jedna z nich, tytułowa, zajmowała całą pierwszą stronę oryginalnej płyty winylowej, a dwie pozostałe jej stronę drugą. Dzisiaj nie robi to żadnego wrażenia, ale w tamtym czasie było to posunięcie dość ryzykowne, by na albumie zamieścić same długie utwory i żadnego przebojowego singla go promującego. Podobnie jak „Tarkus” zespołu Emerson Lake And Palmer, album „Close To The Edge” był w pełni przemyślanym konceptem łączącym w sobie muzykę, teksty i okładkę. Inspiracją dla warstwy dźwiękowej tego albumu była europejska muzyka klasyczna połączona z brzmieniami rockowymi, a teksty inspirowane filozofią Wschodu były rockową wersją strumienia świadomości. Całości dopełniała strona graficzna albumu, uzewnętrzniona w okładce i liternictwie. Okładka ta była równie enigmatyczna co zamieszczone na nim teksty, ale także intrygująca swą prostotą (odcienie zielni i czerni). Wszystkie elementy tego konceptu zostały dokładnie przemyślane, przećwiczone w czasie wielogodzinnych prób i sesji i złożone w jedną całość. I to dopiero dzięki tej całości powstało dzieło słowno-muzyczne i graficzne, które wciąż intryguje i inspiruje fanów muzyki na całym świecie.

Głównym nagraniem na albumie jest osiemnastominutowa suita „Close To The Edge” („Na krawędzi”) napisana wspólnie przez Jona Andersona i Steve’a Howe’a. Jednak głównym inicjatorem nagrania tego utworu był ten pierwszy. Tekstowy pomysł tej kompozycji zrodził się w ówczesnym mieszkaniu Andersona w Battersea w południowo-zachodnim Londynie, potem uzupełniony został muzycznie i tekstowo w domu Howe’a w Hampstead w północno-zachodnim Londynie. Swe źródła literackie miała ona w powieści „Siddhartha” (1922) Hermnanna Hessego. Opowiadała ona o przemianie duchowej pewnego młodego indyjskiego bramina, który odnajduje równowagę duchową odchodząc od znanej sobie religii i filozofii. I to ten motyw uzupełniony w końcowej partii o proroczy sen Andersona o przejściu między światami, stał się główną treścią tekstu tej suity. Ale literacki wkład w to dzieło miał także Howe, zwłaszcza w tych fragmentach, w których trzeba było dostosować tekst do melodyki i rytmiki utworu. Pod względem muzycznym wzorem dla Andersona była twórczość fińskiego kompozytora Jeana Sibeliusa a zwłaszcza jego symfonia nr „7” (VII Symfonia C-dur, op. 105 z 1924 r.) z elementem pojawiającego się kilka razy motywu głównego. Większość materiału skomponowali razem krok po kroku Anderson i Howe na gitarach, później przekazując gotowe partie do zagrania na innych instrumentach, np. organach Ponadto Howe wykorzystał tutaj fragmenty własnych wcześniej skomponowanych piosenek. 

Utwór ma formę sonaty, ale z podziałem na cztery części (gdy typowa sonata ma trzy części): dwie wolne i dwie szybkie, ale ułożone naprzemiennie. Dzięki takiej formie utwór rozpoczyna się od pewnej tonacji, rozwija się naturalnie i dociera do tonacji pokrewnej, następnie zahacza o odlegle od wyjściowej tonacje przetworzone, by na końcu powrócić do pierwotnej tonacji. Taka konstrukcja zawiera z samej budowy wątek dramatyczny w postaci zakreślonego problemu i jego rozwiązania, a także ma charakter narracyjny, bo opowiada jakąś historię. W tym wypadku jest nią historia przemiany duchowej człowieka.

Pierwsza część suity pt. „The Solid Time Of Change” („Pewny czas zmiany”) rozpoczyna się od sielankowych odgłosów szumu wody i świergotu ptaków, co symbolizuje naturalną i nieskażoną duchowość człowieka. Jednak już około pierwszej minuty wchodzi ostro z instrumentarium cały zespół. Ten fragment oparto na dość szybkim kontrapunkcie, a więc na kilku prowadzonych niezależnie od siebie liniach melodycznych i swoistej rozmowie instrumentów z głosem wokalisty. W melodyce i rytmice tego fragmentu motywy trytonowe przeplatają się z szarpanym sposobem gry na gitarze Howe’a. Sola gitarowe pełnią zresztą w całości tego utworu znaczącą rolę. Z kolei Squire na basie i Bruford na perkusji przechodzą samych siebie w tworzeniu nieszablonowej podstawy rytmicznej dalekiej od prostoty typowego rockowego rytmu, a Wakeman na organach tworzy melodyczne pejzaże dalszego planu o dużej intensywności. Ta bardzo szybka i mocno improwizowana część trwa niecałe trzy minuty po czym utwór przechodzi do następnego fragmentu suity.

A jest nim „Total Mass Retain” („Wszystko zostaje zachowane”) z większym udziałem wokalnym Andersona. Muzycznie jest to przetworzona muzyka części pierwszej z nowym tekstem, ale są też różnice, np. mniej agresywna gra gitary solowej, inna linia basu. Dominuje dosłownie wbijający w ziemię rytm grany z żelazną konsekwencją przez bas na tle gęstego podkładu instrumentalnego pozostałych muzyków. Jednak w pewnym momencie bas Squier’a gra linię melodyczna inną niż linia wokalna co wyróżnia tę część suity. Anderson płynnie prowadzi swą linię wokalną mając w refrenach wsparcie innych muzyków. 

Około ósmej minuty część ta przechodzi w część trzecią suity pt. „I Get Up I Get Down” („Wznoszę się i opadam”). W porównaniu z dwiema poprzednimi częściami ma ona znacznie wolniejsze tempo, jest mniej rytmiczna, za to bogatsza melodycznie, a dzięki szerokiemu wykorzystaniu w niej instrumentów klawiszowych jest znacznie bliższa brzmieniowo do muzyki klasycznej. To kombinacja dźwięków uzyskanych przez Wakemna na syntezatorze Mooga i organów piszczałkowatych. Do tego dostosowane są delikatne partie wokalne Andersona. Tekst jest nowy, ale powtórzenia w refrenie doskonale zazębiają się z wcześniejszymi fragmentami śpiewanymi spajając je w całość. Trwa to do przełomu którym jest podniosła partia organów Wakemana przechodząca stopniowo do kolejnej części suity. Fragment z udziałem organów piszczałkowatych Wakemna nagrał w kościele St Giles-without-Cripplegate w centrum Londynu.

Około 13 minuty prowadzi to do ostatniej części suity pt. „Seasons Of Man” („Pora człowieka”). Rozpoczyna ją wyciszenie i partia wokalna Andersona, najpierw cicha, ale stopniowo przechodzącą do głośnej, czemu towarzyszy podążający za melodyką jego słów narastające uderzenie dżwiękowe, najpierw organowe, a następnie pozostałych instrumentów. Muzycznie to powtórka w innej tonacji motywu przewodniego z części pierwszej suity. Na koniec mamy jeszcze pełny powrót do sielankowej atmosfery szumu strumienia i ćwierkania ptaków, co formalnie i symbolicznie kończy całość tej suity. 

Poszczególne części tekstowe utworu „Close To The Edge” („Na krawędzi”) dotyczą: wejścia do innego niż nam znany świata znajdującego się na krawędzi gdzieś nad rzeką („The Solid Time Of Change”), gdzie uwalniamy się z brzmienia dotychczasowego życia, ale nie bez walki i sprzeciwu oraz gdzie też poznajemy swego nowego przewodnika („Total Mass Retain”), a następnie przyswajamy realia tego nowego świata („I Get Up I Get Down), by wreszcie powrócić o znanego nam świata ale już jako osoba odmieniona („Seasons Of Man”). Powtarzana wielokrotnie fraza „I Get Up I Get Down” („Wznoszę się i opadam”) łączy poszczególne części tekstowe suity w jedną całość i mówi o wewnętrznej walce jaka toczy się w bohaterze poddanemu procesowi przemiany.

Drugą stronę albumu otwiera dziesięciominutowa kompozycja „And You And I” („I ty i ja”) podzielona na cztery części z tekstem Andersona i muzyką Bruforda, Squier’a i Howe’a, ale jedną z jej części (Eclipse”) skomponowali Bruford i Squire. Jak to później trafnie ujął Wakeman, utwór ten powstał ze skrawków kompozycji jakie pozostały po wcześniejszych sesjach i po dopracowaniu stał się interesującą całością. Część pierwsza „Cord Of Life” („Linia życia”) zaczyna się akustycznie i trudno się dziwić, bo pierwotnie był to utwór fokowy. Ma on powolne tempo podobnie jak linia wokalna Andersona, choć w finalnej wersji nie zabrakło też syntezatorów i podkładu rytmicznego. Bliżej czwartej minuty rozpoczyna się część druga pt. „Eclipse” („Zaćmienie”) zaczynająca się od majestatycznego wejścia syntezatora naśladującego duże partie instrumentów smyczkowych czemu towarzyszy patetyczna partia wokalna Andersona nawiązująca do boskiej mocy o jakiej jest mowa w tekście. Około szóstej minuty jest część „The Preacher The Teacher” („Nauczyciel, kaznodzieja”) pod względem muzycznym będąca powrotem do brzmień bardziej akustycznych, ale z towarzyszeniem klawiszy. Doskonale zharmonizowano w niej brzmienie wszystkich instrumentów przy wyeksponowanym motywie melodycznym syntezatora grającego podniośle i wyjątkowo melodyjnie. Po dziewiątej minucie rozpoczyna się kończąca tę suitę część czwarta pt. „The Apocalypse” („Apokalipsa”) będącą akustyczną reprezą akustycznego tematu melodycznego znanego z jej początku. 
Tekst utworu ma charakter strumienia świadomości i generalnie jest mało zrozumiały pod względem sensu. Jest w nim mowa o człowieku którzy poszukuje odpowiedzi, o konieczności dostosowania się do życia uzależnionego od pieniędzy, ale pozostaje wiara w wyższą siłę stąd ludzie podążają we wskazanym przez Boga kierunku.

Drugim utworem po tej stronie albumu, a zarazem ostatnim na płycie jest kompozycja „Siberian Khatru” ze słowami Andersona i muzyką Andersona Wakemana i Howe’a. Tajemnicze „Khatru” to słowo arabskie z dialektu jemeńskiego oznaczające „jak chcesz”. Zarys tego utworu skomponował na gitarze akustycznej Anderson, ale właściwą i podziwianą jego formę znaną z tego albumu nadali mu dopiero wszyscy muzycy Yes. To ponad dziewięciominutowe nagranie od początku utrzymane jest w szybkim tempie, a cały zespół gra tutaj z niespotykaną wcześniej intensywnością. Istotą tej kompozycji jest harmonia bezpośrednio nawiązującej do muzyki klasycznej, zwłaszcza w opracowaniu partii klawiszowych i wokalnych, niekiedy wielogłosowych. Uwidacznia się ona szczególnie we współbrzmieniu instrumentarium z głosem Andersona, którzy zresztą nadaje ton całości tego nagrania. Kolejne przejścia instrumentalne prowadzą do kolejnych kulminacji dźwiękowych z erupcjami solowymi instrumentalistów. Wrażenie robią partie solowe na klawiszach Wakemana, a zwłaszcza gra na gitarze Howe’a. W kończącym nagranie jego gitarowym solu (szkoda że wyciszonym) zastosowano efekt Dopplera, co osiągnięto przez odpowiednie rozstawienie mikrofonów w studio.
Tekst utworu to typowy strumień świadomości bez większego sensu, albo z sensem jaki nada mu dana osoba. Jest tutaj mowa o drapieżnym ptaku zachęcanym do śpiewu będącym przypuszczalnie alter ego Andersona, ale także o dalekiej i nieprzystępnej Syberii, przewoźniku, chrześcijaninie, znaku duszy, więzach Słońca oraz sercu mówiącym Khatru.

Tak nawiasem mówiąc Howe jest jednym z ciekawszych gitarzystów rockowych, ale pomimo oryginalnej techniki gry, wirtuozerii wykonawczej i zdolności kompozytorskich często jest niedoceniany. W swej grze na gitarze, a tej jest na omawianym albumie bardzo wiele, gra akordy barrowe G i C zamiast preferowanych przez muzyków rockowych akordów E i A. Jego partie solowe na gitarze mają zawsze podkład akordowy, często bardzo oryginalny, podobnie jak u gitarzystów jazzowych. A są one przecież połączeniem muzyki klasycznej jazzu i muzyki country. Z drugiej strony preferuje schematy diatoniczne w górę i dół szyjki (gryfu gitary). Z kolei jego sposób gry prawą ręką opiera się na częstym użyciu naprzemiennie techniki tremolo i kostkowania. Jednak zawzięci krytycy nie lubią tego jego – jak to nazywają – wystudiowanego sposobu gry, tak zbliżonego też do technik gitarzystów klasycznych. 

W sumie powstała płyta będąca obecnie klasycznym dziełem symfonicznego rocka, ale zawierająca jedynie kilka dłuższych kompozycji. Zaprezentowana tutaj muzyka jest monumentalna i skomplikowana w formie, jawnie też nawiązuje do wielkich dzieł symfonicznych muzyki klasycznej, ale zawiera też dużą dawkę programowej improwizacji możliwej dzięki wirtuozerii instrumentalistów, co z kolei nawiązywało do dokonań muzyki jazzowej. Każdy zamieszczony tutaj utwór, a zwłaszcza tytułowa suita, mógł się poszczycić nie tylko niebanalnymi rozwiązaniami melodycznymi, ale też skomplikowanymi schematami metrycznymi i rytmicznymi. A wszystko to razem wzięte było dalekie od zwykłej piosenek do tańca od jakich zaczynała swą karierę muzyka rock and rolowa w latach 50. W wypadku muzyki zespołu Yes na tym albumie mamy do czynienia z programowymi kompozycjami o ambicjach większych niż typowa piosenka. Stąd nic w tym dziwnego, że w przyszłości zespół Yes wykonywał swe utwory z orkiestrami symfonicznymi i brzmiał w nich naturalnie i dobrze. Podsumowując ten wątek można więc jeszcze raz powiedzieć, że album „Close To The Edge” zawierający te wszystkie nowatorskie wówczas elementy słusznie uważany jest za jedno z największych osiągnięć symfonicznego rocka, czy jak kto woli – progresywnego rocka.

W omawianej tutaj wersji Expanded tego albumu do jego oryginalnego repertuaru dodano kilka dodatkowych nagrań: singlowe wersje „America” i „Total Mass Retain”, a także alternatywne wersje kompozycji „And You And I” oraz „Siberian Khatru” – tutaj pod nazwą „Siberia”. Żadne z nich nie jest tak dopracowane jak oryginalne wersje tych nagrań, ale wszystkie są ciekawe. Utwór „Amercia” z repertuaru Paula Simona ukazał się na singlu (na jego drugiej stronie było „Total Mass Retain”) w lipcu 1972 r., a więc jeszcze przed wydaniem albumu „Close To The Edge”. 

Album „Close To The Edge” został wydany 13 IX 1972 r. przez wytwórnię Atlantic jednocześnie w Europie i Stanach Zjednoczonych. Dzięki modzie na tego rodzaju muzykę, czyli symfonicznego rocka, jaka wówczas panowała płyta ta szybko pięła się na listach sprzedaży po obu stronach Atlantyku. W Wielkiej Brytanii album ten doszedł do miejsca 4 listy sprzedaży płyt i pozostawał tam przez 13 tygodni. W Stanach Zjednoczonych dotarł jeszcze wyżej, bo do pozycji 3 listy Billboardu. W chwili wydania magazyn Rolling Stone opisał muzykę grupy Yes jako obrazy malowane dźwiękiem, ale po latach dziennikarze związani z tą samą gazetą w dziele „Rolling Stone Album Guide” (1992) pisali, że album ten może i zawiera ciekawe fragmenty, ale generalnie to nadęta gorącym i pustym powietrzem rockowa suita. Zapoczątkowana już pod koniec lat 70. nagonka zna zespół Yes zniszczyła po latach nie tylko słabsze płyty grupy, ale nawet takie jej arcydzieło, jak omawiany tutaj album (przyznano mu bowiem jedynie dwie i pół gwiazdki na pięć).

Dla perkusisty, Billa Bruforda, praca nad albumem „Close To The Edge” była na tyle frustrująca (chodziło o autorstwo poszczególnych utworów i sposób pracy zespołu w studio nagraniowym), że po jego nagraniu zdecydował się odejść z zespołu Yes, choć otwierały się przed nim wielkie możliwości koncertowe i finansowe zapewnione przez sukces sprzedażowy tego albumu. Ale Bruford był niewzruszony i nawet ze stratą finansową przeniósł się do zespołu King Crimson prowadzonego przez Roberta Frippa. Jego miejsce zajął Alan White znany dotąd jako członek zespołu Plastic Ono Band a także muzyk sesyjny znany już wcześniej Andersonowi i Offordowi.

Do chwili obecnej album „Close to The Edge” ukazał się na świecie w ponad 275 wersjach na różnych nośnikach i jest drugą po „Fragile” (ponad 289 wydań) najczęściej wznawianą płytą zespołu Yes. W 1972 r. album ten ukazał się na płytach winylowych (62 wersji), kasetach 8-Trk (4 wydania, wszystkie w USA) oraz kasetach magnetofonowych typu CC (11 wydań, w USA, Wielkiej Brytanii, Australii, Kanadzie, Włoszech, ale też w Brazylii i Indonezji). Oprócz Wielkiej Brytanii i USA (w obu tych krajach miał po kilka wydań) na płytach winylowych wydano go także w Kanadzie, Japonii, Australii, Nowej Zelandii, Niemczech Zachodnich, Francji, Holandii, Belgii, Włoszech, Portugalii, ale też w Izraelu, Meksyku, Grecji, Turcji, Brazylii, RPA, czyli w prawie wszystkich cywilizowanych krajach, oprócz Trzeciego Świata i komunistycznych. W latach 70. i 80. album ten był potem wiele razy wznawiany na płytach winylowych i kasetach CC. 

Jego pierwsze wdanie na płycie kompaktowej zostało przygotowane przez japoński oddział Atlantic w 1986 r. Dopiero rok później ukazały się pierwsze europejskie i amerykańskie wydania tej płyty na CD. W następnych latach ukazały się następne wydania tej płyty w Japonii (1988, 1989, 1992), Kanadzie (1988) i Europie (1990), ale dopiero remasterowane edycje tego albumu z 1994 r. (europejskie, amerykańskie i kanadyjskie) przywróciły pełny blask jego brzmieniu i wyglądowi, bo odtwarzały na CD także dawny zielono-pomarańczowy label wytworni Atlantic. Na wiele lat wydania te były podstawą do kolejnych reedycji tej płyty. Spośród późniejszych wydań na CD tego albumu na uwagę zasługują na pewno wydania japońskie z 1998 r. i 2001 r. przygotowane w technice HDCD, czy też w technice UHQ i MQA, oba z 2019 r. Album ten w technice SACD przygotowano zarówno w USA jak i w Japonii (2014). 

Spośród innych wydań na pewno godne uwagi są przynajmniej dwa z nich: pierwsze to europejskie i amerykańskie firmowane przez wytwórnię Elektra z 2003 r. (omawiane jest tutaj to europejskie) zawierające dodatkowe nagrania, a także podwójne wydanie brytyjskie wytwórni Panegyric z 2013 r. zawierające jedną płytę z nowym miksem stereo oraz drugą w technice Audio-DVD. W Polsce album ten nigdy nie ukazał się oficjalnie na płycie winylowej czy kompaktowej, za to na początku lat 90. trzykrotnie wydano go na pirackich kasetach przez wytwórnie: Poker Sound, ECHO i Elbo. Co ciekawe akurat tej płyty nie wydano na licencji w byłej Jugosławii natomiast w epoce, bo już w 1974 r. wydała ją w Czechosłowacji na licencji Atlantic, w oryginalnej okładce, ale pod zmienionym czeskim tytułem (Na Samém Kraji Útesu) wytwórnia Supraphon. Tak na wszelki wypadek w tytule „Siberian Khatru” usunięto też słowo „Siberia”, by źle się nie kojarzyło bratniemu ZSRR.

Do końca lat 70. praktycznie nie słuchałem muzyki zwanej rockową (o jazzie czy bluesie nawet nie wspominam, bo to była dla mnie już zupełnie czarna magia). W tym czasie byłem miłośnikiem zwykłych piosenek i wykonawców typu Jarocka, Krawczyk, a także dostępnej mi muzyki disco, np. Boney M., Eruption itp. 

Gdy więc pewnego dnia pod koniec 1979 r. mój kuzyn podczas spotkania u mnie, zaczął opowiadać mi o jakimś zespole co nazywa się TAK (Yes), który nagrał płytę pod tytułem „Pomidor” („Tormato”). Pomyślałem wtedy, że mu całkiem odwaliło i chce szpanować jak ci kolesie ze szkoły plastycznej w Bielsku-Białej do jakiej chodził. Następnym razem, a było to już na początku 1980 r., przyniósł mi nagrane na kasecie fragmenty jednej z jego płyt, przypuszczalnie tej wspomnianej. To był dopiero szok!!! Nagle usłyszałem dziwną mało melodyjną i hałaśliwą muzykę i jeszcze dziwniejszy wokal. Najpierw pomyślałem, że śpiewa kobieta, bo głos był wysoki i cienki, ale okazało się że był to facet i nazywa się Anderson. Byłem mocno zdziwiony i pomyślałem, że to jakiś cholerny kastrat. Gdy dodatkowo kuzyn pokazał mi wtedy zdjęcie zespołu Yes, a ja na nim zobaczyłem kolesi poprzebieranych w jakieś szaty, to byłem wstrząśnięty. Tym bardziej, że jeden z nich miał długie włosy i usta jak kobieta. Pomyślałem że to ten kastrat, ale się myliłem i kuzyn szybko uświadomił mnie, że to nie Anderson, który był wokalistą, a Wakeman, czyli muzyk grający na klawiszach. Moje pierwsze spotkanie z zespołem Yes nie zapowiadało więc tego, że w przyszłości stanę się jego miłośnikiem. 

Gdy więc na początku 1980 r. zacząłem bardziej interesować się zachodnią muzyką popularną postanowiłem także bliżej przyjrzeć się twórczości zespołu Yes. A to nie było takie proste, bo nie miałem jego nagrań, a tym bardziej płyt. Musiałem więc czekać na ich prezentację w Polskim Radiu. Pierwszą płytę zespołu Yes jaką nagrałem był najnowszy wówczas album „Drama” (1980) najpierw nadany we fragmencie w dniu 3 IX 1980 r. w audycji „Muzyczna Poczta UKF”, a następnie zaprezentowany w całości przez Kaczkowskiego w „Minimaxie” w dniu 25 IX 1980 r. Pamiętam jakby to było wczoraj jak Kaczkowski ubolewał, że brytyjscy krytycy opisali tę płytę najkrótszą negatywną recenzją w dziejach (dokładnie powiedział, że ją „schlastali”): co brzmiało tak: „Yes – No”. I faktycznie, była to płyta nieco gorsza niż największe osiągnięcia grupy z pierwszej połowy lat 70., ale lepsza niż „Tormato”. Krytycy i część fanów nie chciała jednak tego dostrzec, bo wkurzała ich zmiana na miejscu wokalisty - Jon Anderson po raz pierwszy odszedł wówczas z zespołu. Wtedy i mnie ta płyta się średnio podobała, ale udawałem, że mi się podoba, bo byłem ambitny i nie chciałem być gorszy niż mój kuzyn i jego kolesie ze szkoły plastycznej w Bielsku-Białej, co byli bardzo uwrażliwieni na sztukę to i słuchali muzyki lepszej niż większość ówczesnej młodzieży, w tym także i ja.

Znacznie bardziej spodobał mi się podwójny album koncertowy zespołu Yes pt. „Yesshows” (1979) zaprezentowany przez Kaczkowskiego w „Minimaxie” w lutym i kwietniu 1981 r. Bardziej ambitnej muzyki słuchałem już wtedy od roku, byłem bardziej z nią obyty więc i ten album od razu mi się spodobał – faktycznie do chwili obecnej pozostaje on jedną z moich ulubionych płyt zespołu Yes (lubię go nawet bardziej niż ich klasyczną płytę koncertową „Yessongs” z 1973 r.). Spośród zebranych tutaj nagrań koncertowych nie było jednak ani jednego z albumu „Close To The Edge”. 

Po raz pierwszy usłyszałem tytułową suitę z albumu „Close To The Edge” w sobotniej audycji „Studio Stereo” nadanej 25 IV 1981 r. w Programie IV Polskiego Radia. Była to wielka atrakcja, bo większość audycji była w tym czasie nadawana w systemie monofonicznym (w tym wszystkie w Programie III). Niestety nie nadano wówczas całej tej płyty, a jedynie jej pierwszą część i nie przypominam sobie, aby nadano potem także dwa pozostałe nagrania (ale nie można tego wykluczyć). Ale nie ma to znaczenia, bo ja ich i tak ich wówczas nie wysłuchałem. Audycję tę nagrałem za pośrednictwem należącej do Rodziców wieży „Kleopatra 2a Hi Fi” oraz magnetofonu kasetowego Unitra Kasprzak M532 SD, czyli tzw. tapeciaka. Nośnikiem była czerwona taśma C-60 Low Noise, uznawana teraz za wyjątkowo złą, ale ja wtedy tak jej nie postrzegałem. W Polsce wszystkiego brakowało i posiadanie tej kasety było wielkim szczęściem. Potem jej często słuchałem i byłem dosłownie wniebowzięty efektami stereofonicznymi przy odtwarzaniu nagranej na niej suity „Close To The Edge”. W zasadzie do chwili obecnej, gdy słucham tego nagrania, to słyszę nie tyle dźwięk z płyty CD, co ten dawny dźwięk z mojej czerwonej kasety magnetofonowej – jednej z nielicznych jakie wówczas miałem.

Z koncertowymi wersjami utworów z albumu „Close To The Edge” zapoznałem się rok później, dzięki trzem audycjom z cyklu „Godzina dla kolekcjonerów nagrań” nadanych w październiku, listopadzie i grudniu 1982 r. w Programie IV PR. Zaprezentowano w nich w całości potrójny album „Yessongs” z 1972 r. na którym znajdowały się koncertowe wersje utworów „Close To The Edge” i „Siberian Khatru”. Ciągle nie miałem jednak szczęścia do posłuchania tego albumu w całości w studyjnym oryginale. Zresztą trudno się dziwić, bo w latach 80. tzw. symfoniczny rock stał się nagle bardzo niepopularny wśród masowego odbiorcy, a jak w Polskim Radio prezentowano płyty Yes, to tylko te bardziej popowe z lat 80. głównie powtarzany do znudzenia album „90125” (1983). Po raz pierwszy nadano go w Programie II PR w audycji „Wieczór Płytowy” w dniu 11 III 1984 r.

Po raz pierwszy w całości album „Close To The Edge” (1972) zespołu Yes usłyszałem i nagrałem w dniu 19 V 1985 r. w audycji „Kanon muzyki rockowej” przygotowywanej przez Piotra Kaczkowskiego. Nadawano ją w Programie III Polskiego Radia a jej jedyną wadą było to, że tam gdzie mieszkałem, czyli gdzieś tam nad czechosłowacką granicą, sygnał tej audycji wciąż był tylko monofoniczny. Pamiętam jak w zapowiedzi Kaczkowski zastanawiał się nad tym o czym dokładnie jest tytułowa suita „Close To The Edge” i przedstawił teorię, że jest to opowieść o człowieku, którzy zwątpił w to co robi i postanowił skończyć ze swym życiem, ale w ostatniej chwili zawrócił znad tytułowej krawędzi, bo po jej przekroczeniu nie będzie już odwrotu.

Po raz pierwszy album „Close To The Edge” w wersji stereofonicznej nagrałem dopiero 2 XII 1990 r. Nadano go wówczas w Programie II PR w audycji „Wieczór z płytą kompaktową” przygotowywanej przez w tym czasie przez Tomasza Beksińskiego. I nie była to przypadkowa prezentacja, bo od października 1990 do marca 1991 nadał on prawie całą dyskografię tego zespołu z płyt kompaktowych. Bardzo się z tego cieszyłem, ale też czasy się zmieniły, stąd w tym czasie nawet ja myślałem już o nabyciu tego albumu w formacie CD, choć nie miałem nawet urządzenia do odtwarzania takich płyt.

Nawiasem mówiąc dokonana wówczas przez młodego Beksińskiego prezentacja całej dyskografii zespołu Yes w Polskim Radiu była pierwszą od 12 lat. Wcześniej czegoś takiego dokonał pod koniec lat 70. Piotr Kaczkowski w Programie III ale w wersji monofonicznej. Zaprezentował ją w odcinkach w „Muzycznej Poczcie UKF”: w październiku 1977 r. nadał albumy „Yes" (1969) i „Time And A Word" (1970), w grudniu płyty „The Yes Album” (1971) i „Fragile” (1971). Dalsze prezentacje miały już miejsce w nowym 1978 r.: w styczniu „Close To The Edge” (1972), w marcu „Tales From Topographic Oceans” (1973), w maju „Relayer” (1974), w czerwcu „Going For The One” (1977). w październiku fragment najnowszego wówczas albumu „Tormato” (1978). W tym samym czasie Kaczkowski prezentował większych tych płyt także w swojej sztandarowej audycji „Minimax”.

Jak tylko zacząłem zbierać płyty kompaktowe, to jedną z pierwszych płyt CD jakie nabyłem był album „Close To The Edge” zespołu Yes w europejskim wydaniu z 1987 r. Kupiłem go 5 VIII 1991 r. w dużym sklepie płytowym w Kassel (Cassel) w Hesji w Niemczech. Płyta ta miała standardową wówczas cenę, bo kosztowała 20 DM. Jednak dla mnie jako biednego Polaka była to dość duża suma, bo w przeliczeniu było to 128 tys. złotych (przed denominacją). W tym czasie przeciętne miesięczne wynagrodzenie w Polsce wynosiło 1.770 tys. zł. Licząc w kolejności była to moja 14 płyta kompaktowa jaką kupiłem. 

W związku z tym, że było to stare wydanie tego albumu niezbyt starannie przygotowane pod względem wizualnym i dźwiękowym, 28 XI 1995 r. nabyłem nowe remasterowane niemieckie wydanie tej płyty wydane w 1994 roku. Kupiłem je w sklepie muzycznym w Katowicach za 38 zł, a wiec za standardową sumę w jakiej sprzedawano wówczas typowe płyty kompaktowe. Oczywiście stare wydanie tej płyty sprzedałem. Płytę w tej edycji mam do chwili obecnej i uważam, że została ona dobrze nagrana i wydana. 

Ostatnio sam sobie zrobiłem prezent i kupiłem w sklepie internetowym w Niemczech nowe (ale już nie aż tak bardzo) jednopłytowe wydanie tego albumu w edycji z 2003 r. To wydanie w postaci digipacka w dodatkowym kartonowym etui powielającym zewnętrzną okładkę zostało bardzo starannie przygotowane pod względem graficznym, otrzymało nowy miks stereo, a także dodano do niego kilka dodatkowych nagrań, m.in. wydany na singlu utwór „America” oraz inne wersje nagrań znanych z oryginalnej płyty. Wydanie to firmują aż trzy wytwornie: Elektra, Rhino i Atlantic. I to tę wersję płyty tutaj przedstawiłem na foto.

14 komentarzy:

  1. Długo nie mogłem przekonać się do tej płyty. Gdy tylko chciałem przesłuchać ją w całości, nie dawałem rady po prostu. Wystarczyło kilka minut, i koniec. Wydawała mi się wtedy taka bezduszna, techniczna. W sumie, do teraz wydaje mi się mocno techniczna, ale już nie bezduszna. Całkiem niedawno miałem tak, że suity słuchałem kilka razy pod rząd, tak mi się spodobała. Płyta bardzo dobra, ale u mnie jednak niżej od King Crimson - szczególnie Języczki, ale w sumie chyba od pierwszych 7 płyt i Gentle Giant - tu moje ulubione, to pierwsze 4 albumy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wierzę, ale trudno się dziwić, bo wbrew pozorom, to nie jest łatwa muzyka w odbiorze. Tytułowa suita - to jak dla mnie - jedno ze szczytowych osiągnięć muzyki rockowej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie chodziło mi o trudność, bo jednak Gentle Giant ma wyższy próg wejścia, moim zdaniem, ale właśnie ta mechaniczność mnie odrzucała. Teraz jest spoko :D

      Usuń
    2. Rozumiem. W sumie racja, ale też każdy zespół, czy solista, ma swój styl, i albo się go zaakceptuje, albo nie.

      Usuń
    3. Tak, tylko czasami jest to właśnie taka walka jak u mnie, akurat zakończona pozytywnie :)

      Usuń
  3. Zaglądam czasami, mam dużo frajdy czytając osobiste reminiscencje...........miałem to szczęście że mój wuj w UK przysyłał różne cuda od połowy lat 60-tych, byłem na bieżąco z ciekawymi tytułami, ten krążek gościł u mnie na talerzu od grudnia 1972 do dzisiaj chwyta za serce, choć ja wolę Your's is no Disgrace z Yes Album........pozdrawiam nadal będę zaglądał

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja wolę - wszystkie !
      Ale ja w stosunku do Yes jestem bezkrytyczny :) . Pozdrawiam !

      Usuń
  4. Bez moich osobistych wspomnień te wpisy były by niepełne. Wszak o każdej z opisywanych przeze mnie płyt każdy może przeczytać sobie mniej lub więcej sam, choć nie koniecznie to samo. Ale na tym właśnie to polega, że każdy miał inne życie, niekiedy zupełnie inne niż inni ludzie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak zwykle opis poprzedzony tytaniczną pracą wykonana przy zgłębianiu tematu. Jako yesomaniak potrafię to docenić we właściwy sposób. Nie wszystko oczywiście jest możliwe do znalezienia i napisania. Dlatego ze swojej strony pragnę jedynie uściślić informacje o utworach zamieszczonych na pierwszej i drugiej płycie ,które nie były kompozycjami członków zespołu. Był to wymóg wytwórni Atlantic Records ,która
    w kontraktach podpisywanych z nowymi zespołami wymuszała zawarcie znanych już i sprawdzonych kompozycji . Podobna sytuacja w tej wytwórni płytowej miała miejsce i z innymi zespołami jak choćby Led Zeppelin .Ja opisaną tutaj płytę nagrałem z audycji Piotra Kaczkowskiego w styczniu 1978r. i mam jeszcze tą taśmę ! Bardzo ucieszyłem się gdy Damian zauważyłeś i doceniłes geniusz Steva Howa będącego jednym z najwybitniejszych żyjących gitarzystów . Na 4 koncertach zespołu na jakich byłem mogłem to dopiero zobaczyć i ocenić a nawet zrozumieć . Wiele dźwięków, które wcześniej przypisywałem Rickowi Wakemanowi czy Patrickowi Morazowi jest wydobywane z gitar przez Steva. Asystent Howa na koncercie podaje mu gitary które zmienią. Każdy praktycznie utwór to inny instrument ! W utworach "And you and I" czy "The Gates od Delirium"gra na swojej stojącej ("Fender Padal Steel" )gitarze hawajskiej i to On tworzy tam najpiękniejsze dźwięki w kulminacyjnych fragmentach utworów.
    W warstwie wokalnej Andersonowi w chórkach zawsze towarzyszyli Squire i Howe. Trzy współbrzmiące głosy tworzą w Yes z instrumentami w szczytowych momentach ich utworow ścianę dźwięku tak wzniosła i potężną o jakiej King Crimson może sobie tylko pomarzyć !
    Dziękuję za opis, który oddaje i docenia geniusz tego zespołu , geniusz który jest dostępny dla wąskiego grona wyrobionych słuchaczy , subtelnych melomanów !!!

    OdpowiedzUsuń
  6. Waldek, dzięki za uwagi. Fakt, napisanie tego tekstu wymagało dość dużo wysiłku i czasu - naprawdę dużo czasu. Niestety Yes jest trochę niedoceniany przez różnych snobów i złośliwców, a przynajmniej takich jakich poznałem - mądrali będących znawcami jazzu. ale i takie Łobodzińskiego, który 30 lat temu pisał, że styl tego zespołu to syf rock. Ja tam bardzo lubię tę grupę, a zwłaszcza jej klasyczne albumu z lat 70. I nie uważam, aby to była muzyka pod jakikolwiek względem mało ambitna czy pompatyczna.

    OdpowiedzUsuń
  7. Damian . Łobodziński mi od dzisiaj podpadł . Nie spotkałem się z tym jego stwierdzeniem . Ale skoro Ty to piszesz to tak musiało być . To Duduś jeden ;)))...

    OdpowiedzUsuń
  8. A i jeszcze jedno (pozwól) tytułem dopełnienia opisu różnych wydań płyty. Bardzo ciekawy jest mix Stevena Wilsona z 2013r. Słuchana płyta z tego wydania ( posiadam jeszcze wydanie remasterowanej z 1994 r ) wnosi sporo smaczków i niuansów muzyki których nie słyszałem wczesniej.

    OdpowiedzUsuń
  9. Waldek, dokładnie napisał tak w jednym z numerów czasopisma "Rock and Roll" ukazującego się w latach 1990-1991.

    OdpowiedzUsuń
  10. Nieprawdopodobna recenzja kapitalnej płyty. Muzykę z recenzowanego albumu mam osłuchaną do bólu (słucham rzadko, ale każdy odsłuch to zawsze niezmierna frajda) - ale to RECENZJA mnie dzisiaj odurzyła! Proszę Pana - chapeau bas!!
    Jeśli i pozostałe teksty są tak drobiazgowe i naszpikowane ciekawostkami/wspomnieniami. To widzę, że mam sporo dobrej lektury przed sobą.

    Pozdrawiam,

    OdpowiedzUsuń

Omega, Élő Omega Kisstadion ’79, Grund Records, 1979 / 2022, Hungary

  Najbardziej pamięta się to, co człowieka spotkało po raz pierwszy w życiu. Z tego powodu fani muzyki bardzo dobrze  pamiętają swą pierwszą...