niedziela, 17 maja 2020

The Grateful Dead – „From The Mars Hotel”, GDR/Line, 1974/1989, Germany


 
 
Amerykański zespół The Grateful Dead działał w latach 1965-1995 i jest jednym z najważniejszych w historii muzyki rockowej. Jest też najważniejszym zespołem tworzącym hippissowskie brzmienie lat 60. Można powiedzieć, że w pewnym sensie w okresie istnienia był żywym wcieleniem lat 60. Przede wszystkim była to grupa koncertowa i wszystko co najlepsze stworzyła podczas występów na żywo. Jej nieograniczony talent w pełni ujawniał się zawsze podczas wielogodzinnych koncertów z niekończącymi się i wciągającymi jak narkotyk improwizacjami. Jej albumy studyjne były zawsze słabsze, w przeciwieństwie do ich głównego konkurenta zespołu Jefferson Airplane, którego albumy studyjne było zawsze wyjątkowo dobre.

Jednak rynek muzyczny rządzi się swoimi prawami, a w czasach istnienia tej grupy koncerty jedynie promowały albumy studyjne, a nie tak jak jest obecnie, że to koncerty promują słabo sprzedające się płyty. Dlatego chcąc nie chcąc także zespół Grateful Dead musiał nagrywać płyty studyjne. I robił to wiedząc, że duszna i ciasna atmosfera studia nagraniowego zabijała naturalną żywiołowość ich muzyki pozbawiając ją spontaniczności i duszy. Dusiła go też kuratela wytwórni nagraniowej, stąd w 1973 roku grupa powołała do życia własną wytwórnię płyt pod nazwą Grateful Dead Records. W ramach tej wytwórni przygotowała i wydała trzy albumy studyjne i jeden koncertowy. Album „From The Mars Hotel” (1974) był jej drugą płytą nagraną dla tej wytwórni, a zarazem jej siódmym albumem studyjnym w ogóle. To album nierówny, bo obok nagrań wręcz doskonałych np. „Unbroken Chain” znajdują się na nim także mniej udane, np. „Pride Of Cucamonga”.

Album „Grateful Dead From The Mars Hotel” (bo tak brzmi jego pełna nazwa) został nagrany w marcu-kwietniu 1974 r. w Studio CBS w San Francisko w Kalifornii. Faktycznie było to dawne Studio Coast Recorder przy Folsom Street zakupione i odremontowane przez koncern CBS. W 1967 r. grupa nagrała w nim singla. Jerry Garcia – lider grupy – wybrał to studio, gdyż w jego odczuciu miało ono bardziej naturalne koncertowe brzmienie niż Record Plant Studio, w którym grupa nagrała album „Wake On The Flood” (1973). Jednak pomimo tego grupa czuła się stłamszona przez samą atmosferę studia i to nawet pomimo tego, że częściowo wykorzystała utwory przetrenowane już w wersjach na żywo podczas koncertów. Podobnie jak na poprzednich albumach większość utworów napisała spółka autorska: Jerry Garcia (muzyka) i Robert Hunter (teksty). Jednak kilka kluczowych utworów było dziełem innych muzyków zespołu: jeden był dziełem Boba Weira (muzyka) i Perry Barlowa (tekst), a dwa były dziełem Phila Lescha (muzyka) i Roberta Petersena (tekst).

Album ten został nagrany w składzie: Jerry Garcia (gitara prowadząca, śpiew), Bob Weir (gitara, śpiew), Phil Lesh (gitara basowa, śpiew), Bill Kreutzmann (perkusja), Donna Jean Godchaux (śpiew), Keith Godchaux (instrumenty klawiszowe, śpiew). Ten podstawowy skłąd uzupełniło dwóch muzyków dodatkowych: Ned Lagin grający na syntezatorze i John McFee grający na gitarze hawajskiej. Produkcja albumu była wspólnym dziełem zespołu, ale korzystano też z pomocy inżynierów dźwięku.

Początkowo album nosił roboczy tytuł „Ugly Roomers” („Brzydkie pokojówki”) potem przerobiony na „Ugly Rumours” („Brzydkie plotki”) wreszcie na „From the Mars Hotel” („Z hotelu na Marsie”). Tytuł nawiązywał do prawdziwego, choć opuszczonego już wówczas hotelu w San Francisko znajdującego się obok studia w którym muzycy nagrywali ten album (obecnie już nie istniejącego). Niegdyś mieszkał w nim słynny amerykański poeta i pisarz Jack Kerouac – jeden z trzech najważniejszych twórców ery beat generation. Hotel ten uwieczniono też na przedniej stronie okładki, ale ulokowano go w marsjańskiej scenerii. Pierwotny tytuł albumu także został umieszczony na okładce, tyle że zapisano go w odbiciu lustrzanym. Drugą stronę okładki zdobiły komiksowe rysunki muzyków siedzących w kosmicznym pokoju hotelowym, poprzebieranym w dziwaczne stroje i oglądającym telewizję. Nie były one jednak przypadkowe, a były aluzjami do aktualnej sytuacji poszczególnych postaci, np. Donna Godhaux, która została akurat matką została przedstawiona jako Madonna z dzieckiem. Autorem okładki tego albumu było Studio Graficzne Kelly/Mouse (Antona Kelley / Stanleya Mouse), które zaprojektowało okładki do kilku wcześniejszych płyt zespołu m.in. do albumu „American Beauty”.

Oryginalny album „From The Mars Hotel” nie jest zbyt długą płytą, bo liczy nieco ponad 37 minut muzyki i obejmuje jedynie osiem utworów, po cztery po każdej stronie płyty winylowej. Do chwili obecnej album ten ukazał się w około 70 wersjach na różnych nośnikach: 45 wersjach na płytach winylowych, 3 wersjach na kasetach 8-Trk, 4 wersjach na kasetach magnetofonowych i 16 wersjach na płytach kompaktowych i 2 wersjach w postaci plików cyfrowych. Pierwotnie a płycie winylowej wydała go własna wytwórnia grupy Grateful Dead Records w czerwcu 1974 r. Album ten ukazał się wówczas w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Australii, Francji, Japonii, Niemczech Zachodnich, a także w kilku innych krajach przy czym tam został wydany przez inne wytwórnie, we Włoszech (Unitet Artists), w Nowej Zelandii (Atlantic) i Jugosławii (Suzy). W drugiej połowie lat 70. album ten był jeszcze kilkakrotnie wznawiany w różnych krajach, ale z powodu zmian na rynku muzycznym stawał się coraz z mniej popularny, a zarazem był coraz rzadziej wznawiany.

Po raz pierwszy na płycie kompaktowej wydała go już 1985 r. amerykańska wytwórnia Mobile Fidelity Sound Lab (MFSL) specjalizująca się w audiofilskich wydaniach płyt. Następnie ukazały się dwa nowe wydania tego albumu na CD przygotowane w 1989 r. Jedno z nich było zachodnioniemieckie firmowane przez wytwórnię Line Records na licencji GDR (to tutaj omawiane) i drugie amerykańskie firmowane przez wytwórnię Grateful Dead Records. Jednak oba te wydania miały charakter niszowy i w epoce były bardzo drogie i trudno dostępne. Bardziej dostępne były dopiero późniejsze wydania tej płyty. Najciekawsze jest wydanie tego albumu przez Rhino w dgigipacku z 2006 r. zrealizowane w technice HDCD i poszerzone o szereg nagrań dodatkowych. Najnowsze kompaktowe wydanie tego albumu pochodzi z 2019 i zostało przygotowane w hybrydowej technice SACD przez firmę MFSL.

Album otwiera utwór „U.S. Blues” („Amerykański blues”) grany wcześniej przez grupę pod tytułem „Wave That Flag”. To jednak nie tyle blues, co raczej nowoczesny rock and roll, do którego ewidentnie nawiązuje rytmika piosenki, co podkreśla żywiołowa gra fortepianu. Każdym swym taktem przypomina ono o tym, że muzyka to przede wszystkim bezpretensjonalna rozrywka i ma służyć głównie odprężeniu. W sumie to radosne i żywiołowe nagranie z biegiem czasu stało się ulubionym bisem granym przez grupę na zakończenie wielu koncertów.

Utwór „China Doll” („Chińska lalka”) to wręcz klasyczny przykład acid rocka granego przez grupę, w tym wypadku inspirowanego przez muzyką chińską. Nagranie ma powolne tempo niczym narkotyczne wizje, ale pomimo sennego nastroju ma też ogromną wewnętrzną siłę w magiczny sposób zmuszającą słuchacza do wciągania się w jego odrealniony świat. Aranżacja tego utworu jest daleka od stereotypów muzyki rockowej i mieni się subtelnymi barwami instrumentów i wokalnymi. W jego wypadku stwierdzenie o sile spokoju staje się najlepszym określeniem charakteru tego nagrania. Pierwotnie utwór ten nagrano w innej wersji już podczas sesji do „Wake Of The Flood”, ale nie został on wówczas wydany. To jedno z najlepszych nagrań na tym albumie stąd nie dziwota, że było ono częstym punktem na koncertowych listach Grateful Dead. Tekst utworu w formie wolno skojarzonych myśli opowiada o kimś na rozdrożu, kto zrobił coś niewłaściwego i grozi mu upadek (albo nawet już upadł), ale podmiot liryczny nakazuje mu wziąć swoją porcelanową chińska lalkę będącą uosobieniem wszystkiego co mu drogie, a tak bardzo kruchego jak ta lalka.

„Unbroken Chain” („Nieprzerwany łańcuch”) to jedno z najpiękniejszych nagrań jakie kiedykolwiek stworzył nie tylko zespół Grateful Dead ale i każdy inny zespół rockowy. Utwór ten, to dzieło spółki kompozytorskiej basity grupy Phila Lesha, który był też w nim głównym wokalistą i poety Roberta Petersena, a zarazem najdłuższe nagranie na tym albumie, bo ponad sześciominutowe. Tytuł utworu jest fragmentem jego refrenu mówiącego o nieprzerwanym łańcuchu smutku i pereł, nieba i morza, zachodniego wiatru, ciebie i mnie. Niejednoznaczny tekst jest też jednak polemiką ze złem tego świata, w tym z kaznodziejami wiele mówiącymi o miłości a jednocześnie szczującymi swe psy na niewiernych. Utwór ma dość skomplikowaną konstrukcję i powolną narrację, ale ze swymi wyjątkowo pięknymi melodiami, dopracowaną w każdym szczególe aranżacją i wysublimowanymi partiami wokalnymi ujmuje od pierwszego przesłuchania. Linia basu Lesha i towarzyszący jej fortepian tworzą tutaj wręcz doskonałą harmonię. W środkowej części ma niewielki fragment improwizowany jakby przygotowany z myślą o rozbudowaniu na koncertach oraz wyjątkowo intrygującą partię na syntezatorze graną przez Neda Logana. To ona niegdyś tak zachwyciła swym nowatorstwem anglosaskich krytyków muzycznych, bo była daleka od instruktażowych form obsługi tego instrumentu i ogranych brzmień zespołów progresywnych używających syntezatorów. Niestety z nieznanych przyczyn, może z powodu trudności oddania jego aranżacyjnych subtelności na żywo, utwór ten praktycznie nie był grany na koncertach.

Kończące pierwszą stronę analogowego albumu nagranie „Loose Lucy” („Swobodna Lucy”) ma bardziej funkowy charakter, co uwidacznia się w charakterystycznych dla tej muzyki podziałach metrycznych, akcentujących rytm i wkrótce później na masową skale uproszczonych do maksimum przez muzykę disco. Niestety nie jest to już nagranie tak dobre jak poprzednie. Ale też trudno dorównać czemuś prawie doskonałemu. Pierwotnie wybrano go, wraz z utworem „US. Blues”, na drugą stronę singla promującego album. W jego wielogłosowych partiach wokalnych słychać echa muzyki gospel.

Drugą stronę pierwotnego albumu winylowego otwierało nagranie „Scarlet Begonias” („Szkarłatne begonie”) inspirowane folklorem karaibskim. Utwór ten powstał dopiero na krótko przed sesją nagraniową i reprezentuje bardziej typowe rockowe brzmienie zespołu z charakterystycznymi dla niego podziałami rytmicznymi, wokalizami i powolnymi solówkami. Na pierwszy rzut oka to zwykła piosenka i dopiero po uważnym wsłuchaniu się można dostrzec całe jej aranżacyjne bogactwo. Na przykładzie tego nagrania widać też doskonałość sekcji rytmicznej grupy, w której wszystko działa wręcz idealnie tak, że prawie nie słyszy się perkusji. Innymi słowy zrealizowano w nim naczelną ideę dawnych dobrych perkusistów jazzowych nakazujących aby grać tak, żeby się nie słyszało perkusji. Dzięki takiemu podejściu więcej słychać subtelności melodycznych tworzonych przez inne instrumenty, w tym gitarzystów i klawiszowca. W końcowej partii tego utworu niewielką partią improwizowaną zabłysnęła tez Donna Godchaux, choć znacznie skromniejszą niż kosmiczny krzyk Claire Torry.

Z kolei „Pride Of Cucamonga” ("Duma Cucamonga") autorstwa spółki (Lesh/Pertersen) to przykład utworu w stylu country, czy raczej folk country granego przez tę grupę. To typowa dla tego stylu prosta w formie ballada, ale z partią na gitarze hawajskiej graną przez Johna McFee. Oczywiście charakterystyczna knajpiana melodyka country może zdenerwować każdego fana rocka, ale nic się na to nie poradzi, bo grupa zawsze miała słabość do grania utworów w tym stylu. Jej twórczość wyrastała bowiem z różnych form amerykańskiej muzyki popularnej, a jedną z nich było country. Nie tylko ja uważam, że to jedna z gorszych kompozycji na tym albumie, nie przez to że jest w stylu country, ale przez to, że jest nudna i bez wyrazu. Nawet sam zespół musiał uznać, że to nie najlepszy utwór, skoro zrezygnował z grania go na żywo.

Nieco lepsze jest kolejne nagranie „Money Money” („Pieniądze, pieniądze”) autorstwa Weira i Barlowa. To kolejne deadowskie połączenie wczesnego rocka and rolla, bluesa i muzyki gospel. Utwór ten jest sprawnie zagrany, ale oscyluje wokół przeciętności kompozycyjnej i wykonawczej co także go dyskwalifikuje. I może nie jest aż tak nudny jak poprzednie nagranie, ale na pewno należy do dwóch najgorszych na tym albumie.

Album kończy utwór „Ship Of Fools” („Statek głupców”) należący z kolei do najlepszych na tej płycie. Linie basu Lescha nadają mu solidny fundament na którym zbudowano melodie i lekko oniryczny nastrój tego utworu. Podkreśla to wiodący wokal Jerry Garciii z jego zdolnością wyrażania głosem skomplikowanych emocji i jego wciągającą powolną grą na gitarze. Połączenie epickiego choć mocno niejednoznacznego tekstu z muzyką grupy stworzyło razem intrygujące dzieło. Jest to zarazem jest jeden lepszych przykładów psychodelicznego stylu grupy. Tekst utworu mówi o tym jak podmiot liryczny udał się do kapitana „Statku głupców” rozumianego i dosłownie i metaforycznie jako łodzi którą podróżujemy przez życie. Powiedział mu, że nie chce już być niewolnikiem za żebraczą płacę i rozpoczyna nowe życie, ale pragnie też ostrzec innych „głupców” przed marnym losem i nieuchronną katastrofą. Z drugiej strony wie, że ludzie zawsze będą pragnęli władzy i pieniędzy, dlatego na końcu podmiot liryczny smutno konstatuje, żeby bezmyślnie nie wyciągać ręki, bo flaga zwycięstwa zostanie ponownie podniesiona na statku głupców.

Muzyka stworzona przez Grateful Dead na tym albumie ma w najlepszych jego momentach najwyższy stopień wyrafinowania aranżacyjnego i jest połączeniem kilku różnych stylów muzycznych: amerykańskiego folk rocka, country rocka, wczesnego rock and rolla, acid rocka i rocka psychodelicznego, a nawet funku i muzyki gospel. Ta mieszanka nie irytuje, bo grupa posiadła wyjątkową zdolność do adaptowania każdego stylu we własny oryginalną strukturę muzyczną. W sumie styl muzyczny zespołu moglibyśmy nazwać gratefudeadowym, w którym wszystkie pomniejsze elementy tworzą połączone ze sobą jeden nierozerwalny monolit muzyczny. Jak napisał w swej wielkiej rock encyklopedii W. Weiss „Powstała płyta pełna cudownych, wysmakowanych melodii, wspaniałych harmonii i żywych, intrygujących barw”. Od siebie mogę dodać tylko tyle, że aby się w pełni w niej rozsmakować trzeba też samemu być koneserem.

Po raz pierwszy przeczytałem o tej płycie artykule W. Weissa w magazynie „MM. Jazz” w 1980 r. Od razu zapragnąłem jej posłuchać, ale oczywiście nie było to możliwe, ani wówczas ani przez następne kilkanaście lat. W Polsce Grateful Dead nigdy nie był popularnym zespołem i mało kto miał jego płyty. Tym bardziej w PRL nie można było ich łatwo nagrać – bo ich kupienie tym bardziej nie wchodziło w grę z powodu wysokich cen. Gdy już nastały lata 90. i w Polsce szerzej pojawiła się płyta kompaktowa album ten nadal przez wiele lat nie był łatwo dostępny, bo istniały tylko jego nieliczne wydania na tym nośniku. Dopiero w 1996 r. sprowadziłem ten album z Niemiec, za pośrednictwem miejscowego sklepu płytowego. Była to wówczas bardzo rzadka i droga płyta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Omega, Élő Omega Kisstadion ’79, Grund Records, 1979 / 2022, Hungary

  Najbardziej pamięta się to, co człowieka spotkało po raz pierwszy w życiu. Z tego powodu fani muzyki bardzo dobrze  pamiętają swą pierwszą...