niedziela, 10 maja 2020

Khan – „Space Shanty”, Esoteric Recordings, 1972/2008, EU

 
Khan (Chan) to brytyjski zespół działający w okresie od kwietnia 1971 do października 1972 r. Jego założycielem i liderem był zaledwie dwudziestojednoletni londyński gitarzysta Steve Hillage (wł. Stephen Hillage) pozostający pod wpływem Johna Cotrane’a i Jimi Hnedrixa. Pomimo młodego wieku, w tym czasie był już doświadczonym muzykiem znanym z występów w zespołach: Uriel i Arzchael, gitarzystą o ukształtowanym stylu ale też młodym człowiekiem nadal szukającym swej drogi życiowej. Z tego ostatniego powodu podjął naukę na University of Kent w Canterbury gdzie studiował historię i filozofię. Jednocześnie dalej rozwijał swoją pasję kompozytorską i ćwiczył technikę gitarową. Po trzech semestrach nauki postanowił utrwalić swoje nowe pomysły muzyczne na płycie. W tym celu udał się do Londynu, gdzie podpisał kontrakt w wytwórnią Deram na nagranie albumu i pozyskał jako menadżera Terry Kinga opiekującego się też grupą Caravan. Następnie skompletował grupę muzyków do zespołu towarzyszącego. Jednak nie wszyscy wybrani przez niego pierwotnie muzycy ostatecznie znaleźli się w składzie, który nagrał omawianą tutaj płytę.

W pierwotnym składzie zespołu Khan występowali dwaj znani już muzycy: perkusista Pipe Pyle (ex Chicken Shack) i klawiszowiec Dick Henninghen (ex The Crazy World Of Arthur Brown). Pierwszy z nich odszedł do zespołu Gong. W składzie z nimi Khan intensywnie wówczas koncertował w klubach Londynu, Liverpoolu i Oxfordu oraz innych miejscach poprzedzając występy takich wykonawców jak: Steamhammer, Caravan, If, Gnidrolog. Po zmianie perkusisty i klawiszowca w jesieni 1971 r. grupa nadal koncertowała m.in. występując jako support przed Genesis i Vand Der Graf Generator.

Ostatecznie omawiany tutaj album nagrano w następującym składzie: Steve Hillage (gitara, śpiew), Nick Greenwood (gitara basowa, śpiew), Eric Peachey (perkusja) oraz Dave Stewart (organy, fortepian, marimba, czelesta – klawiszowy instrument perkusyjny). Właściwie wszyscy z nich byli już doświadczonymi muzykami. Greenwood występował wcześniej z zespołem The Crazy World of Arthur Brown, Stewart grał wcześniej z liderem w grupie Uriel, a Peachy występował wcześniej z zespołem Dr K’s Blues Band. W okresie nagrywania opisywanego tutaj albumu Stewart był już członkiem grupy Egg, stąd z przyczyn prawnych wystąpił na nim jedynie jako gość.

Album „Spaces Shanty” został nagrany pomiędzy grudniem 1971 r. a marcem 1972 r. w trzech londyńskich studiach nagraniowych: Command Studios, Olympic Studio i Decca Tollington Park Studios. Pierwsze z tych studiów, znajdujące się przy ulicy Piccadilly w samym centrum Londynu było w tamtym czasie jednym z największych i nowocześniejszych studiów nagraniowych w Wielkiej Brytanii. Producentem albumu był Neil Slaven znany m.in. jako producent albumów zespołu The Keef Hartley Band i Chicken Shack. Ale ważną rolę w nagrywaniu i produkcji płyty odegrali też inżynierowie dźwięku: George Chkiantz (z Olympic Studios) i Derek Varnals (z Tollington Park Studios). W tym ostatnim studio dokonano też ostatecznego miksu albumu. Okładkę albumu przedstawiającą bliżej nieokreślony kosmiczny wehikuł przypominający zdezelowany samolot przygotował David Anstley – ten sam, który przygotował równie nieokreśloną pod względem treści i formy okładkę albumu „Days Of Future Passed” grupy The Moody Blues.

Do chwili obecnej album „Space Shanty” („Kosmiczne szanty”) ukazał się w 30 wersjach na różnych nośnikach: 13 wersjach na płytach winylowych i 17 wersjach na płytach kompaktowych, w tym dwóch na płytach CDr. Trzy z wydań kompaktowych mają też charakter piracki. Pierwotnie na winylu album ten wydała w Wielkiej Brytanii 11 V 1972 r. (lub 2 czerwca) wytwórnia Deram będąca filią koncernu Decca specjalizującą się w wydawaniu muzyki progresywnej. Album ten z nadrukiem Deram ukazał się wówczas także w Nowej Zelandii i Niemczech Zachodnich. Natomiast w Niderlandach wydały go wytwórnie Pink Elephant i Kingdom Records, a we Francji - Kingdom Records. W 1976 r. płytę tę wydano także w Japonii (Deram), a w 1978 r. w Stanach Zjednoczonych (PVC Records).

Po raz pierwszy na płycie kompaktowej album ten opublikowano w Japonii w 1989 r. (Deram) i było to jedyne wydanie tej płyty w latach 80. Dwa lata później, bo w 1991 r. przygotowano kolejną japońską edycję tego albumu także firmowaną przez Deram. W 1990 r. album ten wznowiono na płycie kompaktowej we Francji (Mantra). Jednak dopiero dwa kolejne wydania tego albumu: europejskie i amerykańskie wydane przez Deram w 1992 r. były bardziej dostępne (przy czym edycja amerykańska została wkrótce później wycofana ze sprzedaży). Spośród późniejszych wznowień kompaktowych na uwagę zasługują dwa wydania tego albumu z 2008 r.: japońskie zrealizowane w technice SHM-CD w limitowanej edycji w postaci tzw. papersleeve (Deram) i europejskie z 2008 r. (Esoteric Recordings) w tradycyjnym plasitkowym pudełku (to tutaj omawiane).

Program oryginalnego albumu obejmował jedynie sześć dłuższych kompozycji, po trzy po każdej stronie płyty winylowej. Pięć z nich skomponował Steve Hillage, a tylko jedna „Mixed Up Man Of The Mountains” była wspólnym dziełem Hillage’a i Greenwooda. Na wydaniach kompaktowych dodano dodatkowe nagrania z okresu pracy nad tym albumem.

Album otwiera ponad dziewięciominutowa kompozycja „Space Shanty”. Nie ma ona typowej i prostej w formie budowy charakterystycznej dla rocka i pod względem konstrukcji przypomina niektóre późniejsze nagrania Patha Methenego, w których utwór zaczyna się jakby od środka, czy wręcz od końca i rozwija w bliżej nieznanym i nieprzewidywalnym kierunku. Nie ma tutaj więc mowy o klasycznym schemacie nagrania rockowego opierającego się na triadzie, typu wstęp z zarysem melodii, a potem jej rozwinięcie z solówkami i wreszcie na końcu z powrotem do głównego tematu, a tym bardziej o budowie typu zwrotka-refren. Utwór zaczyna się i kończy od partii wokalnej uzupełnionej jazz-rockową sekwencją rytmiczną (bardzo przypominającej niektóre nagrania The Mothers Franka Zappy). Po tym nietypowym wstępnie nagranie rozwija się nieco leniwie bazując na stonowanej grze instrumentalistów w jazzowym stylu i na pewno jest dalekie od konwencji rytmicznych i tonalnych charakterystycznych dla muzyki rockowej. Bardziej rockowe brzmienia pojawiają się dopiero w jego środkowej partii dzięki partiom solowym na klawiszach (po części bliskim muzyce dawnej), ale przede wszystkim dzięki oszołamiającej kosmicznej grze lidera na gitarze. Im bliżej zakończenia, tym ten utwór staje się bardziej stonowany, wyciszony i bliższy brzmieniu klarownego brytyjskiego jazz-rocka. Całość kończy wyciszona partia wokalna podobna do tej z początku nagrania. Eksperymenty gitarowe zastosowane w tym nagraniu Hillage rozwijał później podczas kariery solowej na niektórych płytach zespołu Gong.

Nagranie „Stranded” jako całość ma dość senny nastrój, co nie dziwi, gdyż ma bardzo stonowane instrumentarium i dopasowany do tego sposób śpiewu wokalisty. Utwór zdominowany jest przez brzmienie instrumentów klawiszowych grających jakby w nieco przygaszonym stylu. Do tej formy dostosowane jest też solo gitarowe Hillage’a. Przyjęcie takiej formuły powoduje, że nagranie to nawet pomimo zmian nastroju i tempa sprawia wrażenie co najwyżej wariacji na temat motywu przewodniego, ale zmienionego nie do poznania. I jedynie miejscami, pojawiają się w nim bardziej zdecydowane partie instrumentalne przypominające, że mamy do czynienia z grupą rockową, a nie z wysublimowanym jazz-bandem tworzącym muzykę dla garstki fanatyków, a gruncie rzeczy sprawną technicznie i wyrafinowaną melodycznie i rytmicznie ale jednocześnie przerażająco nudną.

Pierwszą stronę albumu kończy nagranie „Mixed Up Man Of The Mountains” najbliższe tradycyjnie pojmowanego progresywnego rocka. Ono także zdominowane jest prze brzmienie instrumentów klawiszowych przez które przedzierają echa twórczości Genesis (to samo frazowanie klawiszami przez Stewarta jak u Tony Banksa) czy Van Der Graaf Generator (zwłaszcza sposób prowadzenia wokaliz – zresztą podobnie jak na całej płycie). Z kolei partie wielogłosowe przywodzą na myśl podobne rozwiązania zespołu Gentle Giant, przy czym w tym wypadku są one tylko drobnym fragmentem, a nie konstruują całości utworu. Nagranie jako całość ma bardziej narracyjny charakter, w którym na równych prawach jest i niejako równolegle prowadzona jest opowieść muzyczna i słowna. Partie gitarowe Hillage’a są tutaj krótkie ale bardziej wyraziste i wykazujące pokrewieństwo z typowo rockowym czy wręcz hard rockowym brzmieniem. Z kolei mocno pogmatwana partia rytmiczna zawiera elementy przetworzonej nie do poznania blues-rockowej pulsacji.

Drugą stronę płyty otwiera nagranie „Driving To Amsterdam”. To zarazem najdłuższy utwór na tym albumie, bo ponad dziewięciominutowy. Charakteryzuje się on bardziej klarowną melodią i rytmiką niż wcześniejsze nagrania. Także jego partie wokalne są znacznie bardziej tradycyjne i zbliżone do sposobu śpiewu innych typowych wokalistów prog rockowych., a więc spokojne i piosenkowe. Pod względem podejścia do materii muzycznej utwór ten jest jakby wariacją na temat wczesnej twórczości Genesis. I jedynie bardziej wyszukane partie na instrumentach klawiszowych o free jazzowym charakterze oraz nietypowe zmiany tempa i rytmiki przypominają, że mamy do czynienia z jednym z przedstawicieli szkoły Canterbury w muzyce rockowej.

Początkowa partia nagrania „Stargazers” ma zdecydowanie jazz-rockowy charakter w stylu fusion, ale szybko przechodzi do typowego dla grupy stylu polegającego na prowadzeniu melodii na bazie licznych nietypowych podziałów rytmicznych i metrycznych, co uzupełnia piosenkowa forma wokalna. Wyróżnia się w nim partia organowa w końcowej części utworu i oczywiście solo gitarowe lidera. To zarazem najkrótsze nagranie na tym albumie ale na pewno jedno z najciekawszych.

Album kończy ponad ośmiominutowa kompozycja „Hollow Stone”. Toczy się ona leniwie i w miarę przewidywalnie (biorąc pod uwagę wcześniejsze nagrania) napędzana miarowym taktem sekcji rytmicznej i solówkami na instrumentach klawiszowych oraz gitary lidera. Pojawiająca się tutaj figura melodyczna stworzona przez instrumenty klawiszowe ma oniryczny charakter jest bardzo nastrojowa. W jego końcowej partii wyróżnia się dość drapieżna solówka gitarowa Hilleage’a. Nagranie kończy się w kakofonią charakterystyczną dla muzyki free jazzowej i awangardowej (częste rozwiązanie stosowane przez twórców prog rockowych tego okresu, np. King Crimson).

W wydaniu kompaktowym jakie opisuję dodano dwa nagrania, oba spółki kompozytorskiej: Greenwood-Hillage. Pierwsze z nich to krótki utwór „Break The Chains” nie zamieszczony pierwotnie na oryginalnym albumie (przez wiele lat było uważane za zaginione). A drugie to wczesna, znacznie krótsza i bardziej uproszczona wersja nagrania „Mixed Up Man Of The Mountains”. Oba utrzymane w stylistyce albumu ale mniej udane.

W sumie album „Space Shanty” to dobra płyta utrzymana w stylistyce progresywnego rocka szkoły Canterbury. Uzyskano na niej jednolite wręcz doskonałe brzmienie podobne do tego jakie później uzyskał na swych płytach zespół Steely Dan, ale też z powodu którego jego muzyka była odbierana przez niektórych jako zbyt sterylna i odpychająca. Podobne odczucia można mieć słuchając jedynego albumu zespołu Khan. Niby wszystko na tym albumie jest w porządku, wręcz idealne, a jednak odnosi się wrażenie, ze czegoś tutaj brakuje.

W opisach często sugeruje się, że pod względem stylistycznym muzyka na „Space Shanty” to także psychodeliczny rock. Ale ja bym co najwyżej widział tutaj jedynie odległe echa tego stylu. Natomiast przede wszystkim w muzyce grupy Khan widzę typowy dla tamtych czasów brytyjski jazz-rock, subtelny, pastelowy, wyrafinowany, biegły technicznie, ale też niezdecydowany, kompozycyjnie nie zawsze w pełni przekonywujący i miejscami nudnawy. A co najgorsza przeintelektualizowany i zbyt emocjonalnie zdystansowany, co nie umknęło uwadze ówczesnych słuchaczy i krytyków (w takim stylu opisywali oni ten album w epoce). A przecież muzyka to emocje, a skoro ich zabrakło, a dokładniej ich szczerej i gorącej nieco szaleńczej wersji, to słuchaczowi trudno było się utożsamiać z zawartą na nim muzyką. To z powodu tego emocjonalnego chłodu i sterylności album ten nie cieszył się zbytnim uznaniem wśród publiczności i z biegiem czasu został zapomniany. W zasadzie pamięć o nim podtrzymywała głównie bardzo udana solowa kariera Steve’a Hillage’a.

Tym nie mniej Khan, to jeden z ciekawszych zespołów z przeszłości, który nagrał dobry (dobry choć nie bardzo dobry) album, a następnie popadał na długie lata w zapomnienie. Podobnie jak w wielu innych wypadkach, do odnowienia pamięci o nim i jego jedynym albumie „Space Shanty” przyczynili oddani sprawie fani poszukujący niesłusznie zapomnianych płyt, a także jej reedycje kompaktowe.

W młodości nigdy nie słyszałem o tym albumie. Po raz pierwszy przeczytałem o zespole Khan dzięki artykułom o zapomnianych płytach pisanym przez Jacka Leśniewskiego, a także dzięki różnym internetowym forom na których kolekcjonerzy chwalili się rzadkimi albumami. Płytę te kupiłem dopiero niedawno w sklepie internetowym w Niemczech.

Pytanie i odpowiedz? Skoro ten album, aż tak mi się nie podoba, to po co go kupiłem? To fakt, nie jestem nim aż tak zachwycony, ale uważam że to dobra płyta, choć nie wybitna – przynajmniej w moim odczuciu. Kupiłem ją, bo programowo zbieram stare rzadkie płyty na CD i chciałem mieć ją w swojej kolekcji.

2 komentarze:

  1. Lubię ten album. Działa na mnie jakoś uspokajająco. No i gra tu Dave Stewart, którego styl bardzo lubię. Dlatego często wracam też do Hatfield and the North czy National Health.
    A tak na marginesie. Panie Damianie proszę zdradzić nazwę tego tajemniczego niemieckiego sklepu, w którym dokonuje Pan zakupów płytowych. Oczywiście jeżeli chce Pan się tą informacją podzielić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam. Dzięki za te parę słów. Wcześniej napisałem dłuższą odpowiedź, ale mi zniknęła przez złą obsługę postów.
      Ja też lubię ten album. Inaczej bym go nie kupił. ale też znacznie bardziej lubię wile innych płyt.
      Ten tajemniczy sklep to Dodax. Często w nim kupuję, ale także w wielu innych sklepach, w tym na ebay angielskim czy bezpośrednio w Japonii. Wiele płyt mam z polskich sklepów, i tych specjalistycznych np Megadisc, i tych typowych np. MediaMarkt czy EMPiK. Jednak te najrzadsze płyty przeważnie mam odkupione od innych kolekcjonerów. Bo z reguły takie albumy zawsze są trudno dostępne. Najczęściej kupuję je za pośrednictwem znajomego prowadzącego lokalny sklep płytowy.
      Jeżeli to nie problem - to proszę napisać parę słów o sobie:).

      Usuń

Omega, Élő Omega Kisstadion ’79, Grund Records, 1979 / 2022, Hungary

  Najbardziej pamięta się to, co człowieka spotkało po raz pierwszy w życiu. Z tego powodu fani muzyki bardzo dobrze  pamiętają swą pierwszą...