niedziela, 12 maja 2019

Garland Jeffreys – „Escape Artist”, Cherry Red/ Sony, 1981/2007, EU

 
 
Garland Jeffreys (obecnie ma 75 lat) jest amerykańskim piosenkarzem, gitarzystą, producentem, kompozytorem i wykonawcą muzyki pop rockowej, reggae, bluesa i soulu. Na muzyczne scenie działa od połowy lat 60., a płyty wydaje od lat 70. jednak nigdy nie odniósł międzynarodowego sukcesu. Najwyżej cenione są jego trzy albumy: „Ghost Writer” (1977), „Escape Artist” (1981) i „Don’t Call Me Buckwheat” (1992). Jego najbardziej ambitnym, a zarazem najlepszym albumem jest wg mnie płyta „Ghost Writer”.

Tym bardziej nie jest znany w Polsce. W takim razie skąd ja go znam? Pierwszy raz usłyszałem jego nagrania w emitowanej w PRL audycji Piotra Kaczkowskiego „Minimax”. Dokładnie rzecz biorąc było to 10 IX 1981 r. Nadano wówczas płytę „Escape Artists” („Artyta uciekający”) z 1981 r. Nie przypominam sobie, aby później jeszcze kiedykolwiek zaprezentowano w całości jego jakąkolwiek płytę w Polskim Radio. Oczywiście jego płyt nigdy też nie wiedziałem w polskich sklepach muzycznych, w czasach jak jeszcze takie sklepy działały.

Album ten ma najwięcej wznowień ze wszystkich płyt tego artysty. Do chwili obecnej ukazał się w 19 różnych wydaniach na różnych nośnikach. Po raz pierwszy na płycie winylowej wydała go wytwórnia Epic w 1981 w Stanach Zjednoczonych oraz w Europie. O dużej popularności tej płyty świadczy fakt, że tego roku płytę tę wydano także w Kanadzie, Grecji, Hiszpanii, Japonii i Australii.

Po raz pierwszy na CD wznowiono ten album dopiero w 1992 r. w Holandii. Było to też pierwsze wydanie tej płyty na jakimkolwiek nośniku od 1981 r. Ja ostatnio kupiłem ten album w wersji wytworni Cherry Red wydany w Wielkiej Brytanii w 2007 r.

Kupując ten nieco zapomnianą płytę spełniłem jedno ze swoich muzycznych marzeń młodości. To płyta z pięknymi i melodyjnymi, ale i niebanalnymi piosenkami. Muzyka z tej płyty to nieszablonowy mix rock and rolla, reggae, ska i punku. To brzmienie bardzo dalekie od jazzowych i rockowych awangardzistów, których słucham najczęściej, ale też miła po nich odmiana.

Oryginalna płyta winylowa zawierała 10 utworów. W sesji nagraniowej tego albumu udział wzięło wielu muzyków. Niektórzy z nich już wówczas byli gwiazdami lub wschodzącymi gwiazdami muzyki popularnej. Na albumie udzielali się m.in. Adrian Below (gitara), bracia Brecker: Michael (saksofon tenorowy) i Randy (trąbka), Larry Fast (gitara, syntezator), Lou Reed i Nona Hendryx (wokale wspomagające).

Album otwiera utwór „Modern Lovers” opowiadający o współczesnych kochankach w trudnych czasach (przez co z pewnością Jeffreys ma myśli kryzys gospodarczy jaki panował wówczas w USA). Piosenka jest wyluzowana i utrzymana w klimacie reggae (podobnie jak większość muzyki z tego albumu), ale takim bardziej zamerykanizowanym i przystępnym. Utwór może się podobać. Z tego powodu wybrano go do promowania tego albumu, a nawet nagrano do tej piosenki dość skromny klip.

Kolejna piosenka na albumie to „Christine” równie radosna i porywająca. To także utwór o miłości jednoznacznie umiejscowiony w scenerii Nowego Jorku skąd Garland Jeffreys pochodzi. Utwór utrzymany jest w powolnym tempie z silnymi wpływami reggae lub dubu z pięknymi harmoniami wokalnymi.

Utwór „Ghost of a Chance” także jest o miłości, ale tym razem opisywana jest niedopasowanie kochanków i bardziej mroczna i perwersyjna strona. To w sumie jeden z najkrótszych utworów na albumie i moim zdaniem nie całkiem udany.

Znacznie lepiej przedstawia się interpretacja klasyka „96 Tears” z 1966 r. Rudy Martineza z grupy Question And The Mysterians. W tej wersji kompozycja ta przypomina późniejszą interpretację grupy The Stranglers, choć oczywiście jest bardziej popowa.

Utwór „Innocent” to najkrótsza kompozycja na płycie i moim zdaniem będąca typowym wypełniaczem albumu, choć udzielał się niej Lou Reed.

Z kolei „True Confessions” to oczywiście kolejna piosenka miłosna. Opowiada o wspomnieniach kochanka, który rozstał się ze swoją dziewczyną, ale nie może o niej zapomnieć. Utwór bardzo przypomina interpretacje tworzone przez Lou Reeda.

Natomiast utwór „R.O.C.K.” opowiada o pragnieniach każdego ambitnego młodziana tamtych czasów, a więc o marzeniu jak zostać gwiazdą rocka. Każdy z nich chce mieć życie bardziej ekscytujące niż przeciętna a przy okazji uszczknąć dla siebie kawałek rockowej chwały, ale to oczywiste nie takie łatwe.

„Graveyard Rock” w brzmieniu przypomina stylizacje reggae grupy The Clash. To w sumie smutny utwór, bo pomimo dość skocznej melodii opowiada historię pewnego alkoholika i jego pogrzebu.

„Mystery Kids” to najdłuższy utwór na oryginalnym winylu. To także dość smutna piosenka opowiadająca o ciemnej stronie życia w Nowym Jorku (choć nie nazwanym z nazwy). O dzielnicach biedy, gdzie nie ma nadziei na księcia z bajki, na dobre i wygodne życie, za to są szczury, a sam człowiek (przypuszczalnie na myśli głównie czarną społeczność) jest numerem statystycznym. Pod względem muzycznym utwór jest trochę rozwlekły i niespójny no i oczywiście mniej przebojowy.

Oryginalny album zamykała kompozycja „Jump Jump”. Opowiada ona o fascynacji Jeffreysa twórczością klasyczną literaturą francuską np. Wiktorem Hugo i jego powieścią „Les Miserables” („Nędznicy), sztuką klasyczną (Wenus z Milo), impresjonistami (np. Caudem Monetem). Utwór ten jest nieco bardziej hałaśliwy i przedstawia naszego bohatera jako człowieka oczytanego i wrażliwego.

W wydaniu kompaktowym jakie nabyłem dołożono aż siedem nowych nagrań (nowych wersji znanych utworów i wcześniej trudno dostępnych): „Lover's Walk”, „Christine (Ballad)”, „Miami Beach”, „We The People”, „96 Tears (Single Version)”, „Ecape Goat Dub”, „Hail Hail Rock 'N' Roll (Album Version)”. Wcześniejsze edycje kompaktowe miały jedynie po 4 dodatkowe utwory.

Na tyle okładki tego albumu Garland Jeffreys wyjaśnił znaczenie tytułu swojej płyty i odpisał ja jako ucieczkę od: strachu, gwałtu, uwięzienia, narkotyków, wyrafinowania, złodziei i bandytów, samotności, przeszłości, Brooklynu i artysty.

W sumie to w pełnym sensie płyta jakich wiele. Na pewno nie odkrywa nowszych pejzaży muzycznych i jest dość sztampowa, ale kiedyś dawno temu tej płyty posłuchałem i wówczas postanowiłem, że kiedyś sobie ją kupię. Podczas prezentacji radiowej Piotr Kaczkowski opisał ją jako taki radosny rock, co nie w pełni było zgodne z prawdą, bo były tu również kompozycje dość smutne. Na zrealizowanie tego planu czekałem jedynie 37 lat.

Myślę, że obecnie Garland Jeffreys jest jeszcze mniej znany niż w czasach swojej młodo0ści. Faktycznie jego popularność ograniczała się zawsze do pewnego rodzaju elity, stąd nazywany on był w jej kręgach „murzyńskim Lou Reedem”. Ale to że jest mało popularny w Polsce mnie w ogóle nie obchodzi, bo muzyka jest sztuką, a sztukę odbiera się głównie emocjami. Na koniec powiem tak< że nie należy traktować opisu tego albumu jako jakiejś wyroczni, bo muzykologiem czy anglistą nie jestem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Omega, Élő Omega Kisstadion ’79, Grund Records, 1979 / 2022, Hungary

  Najbardziej pamięta się to, co człowieka spotkało po raz pierwszy w życiu. Z tego powodu fani muzyki bardzo dobrze  pamiętają swą pierwszą...