Island, to zespół szwajcarski grający progresywnego rocka, a
raczej awangardowo-progresywnego. To bardzo mało znana grupa nie tylko w Polsce
ale i na świecie. Jej biogramu nie znajdzie się nie tylko w popularnych rock
encyklopediach, ale nawet na specjalistycznych stronach w Internecie. Z tego
powodu trudno ustalić nawet tak podstawowe dane, jak fakt, kiedy ta grupa
dokładnie działała (o czym szerzej dalej).
Założycielem i liderem grupy Island był Peter Scherer, który
urodził się w Zurychu w Szwajcarii w 1953 r. W młodości, jako osoba wybitnie
uzdolniona, studiował grę na fortepianie, kompozycję, teorię i orkiestrację,
m.in. u György'ego Ligetiego i Terry'ego Rileya. Echa wpływu obydwu tych
muzyków słychać w późniejszej twórczości Scherera, w tym na albumie grupy
Island. Większość życia spędził jednak w Stanach Zjednoczonych, gdzie przebywał
w latach 1980-2010. To kompozytor, aranżer i producent nagrań, a także muzyk
studyjny. W różnych okresach życia był członkiem kilku efemerycznych
awangardowych zespołów (Island, Ambitious Lovers, Mr. Reality). Był ich
liderem, a także grał w nich na instrumentach klawiszowych i śpiewał.
Podczas pobytu w USA współpracował z innymi awangardowymi
twórcami muzyki. Jego pierwszym projektem po przybyciu do Stanów był noise-popowy
duet pod nazwą Ambitious Lovers stworzony przez niego wraz z Arto Lindsayem.
Tworzył on muzykę będącą połączeniem folkloru brazylijskiego i muzyki
eksperymentalnej. Dzięki tej grupie stał się częścią kreatywnej śródmiejskiej nowojorskiej
sceny muzycznej lat 80. i 90. XX w. W tym czasie współpracował m.in. z Johnem
Zornem, Davidem Byrne, Billem Frisellem, Laurie Anderson, Ikue Mori i Naną
Vasconcelos. Ponadto pracował z artystami z kręgu R&B m.in. z Nilem Rodgersem
i Cameo. Z biegiem czasu coraz bardziej skupiał się na komponowaniu muzyki
filmowej – głównie do filmów dokumentalnych i krótkometrażowych.
Jego dorobek kompozytorski obejmuje w sumie kilkadziesiąt
ścieżek dźwiękowych, m.in. do następujących filmów: „Heinrich Heine” Roberta Longo
i Cindy Sherman, dwóch dokumentów izraelskiej reżyserki Danae Elon, a także
licznych produkcji szwajcarskich m.in. „Voodoo” Alberto Venzago, „Marmorera”
Markusa Fischera, „Daniel Schmid - le chat qui pense” Pascala Hofmanna i
Benny'ego Jaberga, „Ucieczka z Tybetu” Marii Blumencron czy „Nachtlärm”
Christopha Schauba. Wiele z nich zostało wysoko ocenione za walory artystyczne,
np. ścieżka dźwiękowa do filmu „More Than Honey” („Więcej niż miód”) z 2013 r.
Oczywiście pełne opisanie jego drogi jako kompozytora muzyki filmowej nie jest
moim celem, dlatego poprzestaję na tych danych.
Grupa Island przypuszczalnie powstała w 1973 r., rejestracji
pierwszych nagrań dokonała w 1975 r., pierwszą a zarazem jedyną płytę studyjną
(tę tutaj omawianą) wydała w 1977 r. po czym się rozwiązała. Ale nie wiadomo
czy to miało miejsce już w 1977 lub 1978 r., czy dopiero z chwilą wyjazdu jej
lidera do USA w 1980 r. Wspomniane powyżej pierwsze nagrania tego zespołu
opublikowano dopiero po latach na podwójnym albumie kompaktowym „Pyrro” wydanym
przez niewielką wytwórnię Z-Records w 2005 r. I jest to zarazem jedyne wydanie
tej płyty aż do chwili obecnej.
W chwili założenia grupy Island, Peter Scherer, był bardzo
młodym człowiekiem, bo liczył zaledwie 20 lat, a w roku wydania omawianego
tutaj albumu „Pictures” miał 24 lata. Przypuszczalnie to właśnie młody wiek,
niedoskonałości debiutanckiego albumu, ale przede wszystkim jego kompletne nie
docenienie w świecie muzyki popularnej sprawiły, że porzucił on swoją własną
formację i skoncentrował się na tworzeniu nowej innej muzyki, a także muzyki
filmowej i teatralnej, i jedynie sporadycznie tworzył efemeryczne projekty z
innymi podobnymi sobie twórcami awangardowymi. Nie bez znaczenia była też dla
niego możliwość wyjazdu do USA, gdzie istniało środowisko bardziej otwarte na
nowatorskie pomysły artystyczne jakie reprezentował.
Obok Petera Scherera grającego na instrumentach
klawiszowych, pedale basowym i czymś zwanym crotales (rodzaj wibrafonu) grupę
Island tworzyło jeszcze trzech muzyków: Benjamin Jäger (główny wokalista,
instrumenty perkusyjne), Güge Jürg Meier (perkusja, gongi, instrumenty
perkusyjne) i René Fisch (saksofony, flety, klarnet, trójkąt, śpiew). Byli to
muzycy znani z lokalnej sceny szwajcarskiej np. Benjamin Jäger był członkiem w
miarę znanej grupy Toad, ale nie byli oni szerzej znani poza własnym krajem.
Wszystkie nagrania, poza jednym, na oryginalnym albumie debiutanckim a zarazem
jedynym studyjnym albumie grupy to kompozycje Petera Scherera. Jedynie utwór
„Herold And King / Dloreh (Dedicated To Irene)” to kompozycja zbiorowa całego
zespołu (podobnie jak utwór dodatkowy "Empty Bottles"). Teksty
utworów: "Pictures" i "Herold And King..." napisał Benjamin
Jäger, tekst utworu "Here And Now" napisał René Fisch. Płytę nagrano w studio Sonic
Solutions w Milano we Włoszech pomiędzy 24 lipca a 3 sierpnia 1977 r. Jej
producentem był Claudio Fabi – włoski muzyk, kompozytor i producent.
Album „Pictures” ukazał się jak dotąd jedynie w siedmiu
wersjach na różnych nośnikach: dwóch na płytach winylowych i pięciu na płytach
kompaktowych. Pierwotnie na winylu wydała go szwajcarska wytwórnia Round
Records w 1977 r. W epoce album ten ukazał się tylko w rodzinnym kraju muzyków
i praktycznie już wtedy stał się kolekcjonerskim białym krukiem, bo przez
następne 19 lat nie został ani razu wznowiony. Po raz pierwszy na płycie
kompaktowej wydała go amerykańska wytwórnia The Laser's Edge w 1996 r. (na
bazie tego wydania dokonano jego późniejszego wznowienia w USA). Ponadto
ukazały się cztery wydania japońskie tego albumu, trzy kompaktowe firmowane
przez wytwórnię Belle Antique (2003, 2007, 2013) i jedno winylowe sygnowane
przez Round Records. Powyższe dane jednoznacznie wskazują, że płyta ta jest
bardzo rzadka i trudno dostępna.
Już sam skład instrumentalny zespołu Island wskazuje, że nie
była to typowa grupa rockowa, bo nie miała w swoim składzie gitary prowadzącej,
ani też basowej, co miało ogromy wpływ na jej brzmienie. Zostało ono
zdominowane prze linie melodyczne kreowane przez fortepian, elektryczne
instrumenty klawiszowe, instrumenty perkusyjne oraz partie grane na
saksofonach, klarnecie i flecie. Całości obrazu dźwiękowego dopełniały partie
śpiewane bliższe jednak współczesnej muzyce symfonicznej niż twórczości
rockowej. Generalnie muzyka z tego albumu jest bardzo trudna w odbiorze i
zdecydowanie należy do awangardy rockowej. Ogólnie styl muzyczny tego albumu
można określić jako awangardowy rock progresywny.
Opisując tę płytę, przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na
fakt, że wszystkie kompozycje na albumie „Pictures” są w pełni przemyślane, a
całość została precyzyjnie zaaranżowana. Przy pierwszym przesłuchaniu nagrania
z tego albumu wydają się najbardziej bliskie twórczości brytyjskiego zespołu
Van der Graaf Generator, a to za sprawą podobnego brzmienia w którym także
wyeliminowano gitarę. Jednak muzyka stworzona przez grupę Island idzie jakby
znacznie dalej w tym brzmieniu, jest jeszcze mniej komercyjna, a jej linie
melodyczne i rytmiczne są jeszcze mniej przewidywalne i dalekie o rozwiązań
znanych z typowej muzyki rockowej. Nie ma tutaj mowy o podziale na zwrotkę i
refren i miłe dla ucha refreny. Nie ma też typowo rockowej motoryki
napędzającej poszczególne utwory.Za to są liczne nietypowe linia melodyczne
jakby biegnące w nieokreślonym i nieprzewidywalnym kierunku i free jazzowe
wstawki fortepianowe czy saksofonowe. I choć muzyka ta nie jest głośna czy
agresywna, to przez tę swoją specyfikę jest trudna w odbiorze, podobnie jak
nagrania niemieckiego zespołu Faust i może budzić jawną agresję u
nieprzygotowanego do jej odbioru słuchacza.
W poszczególnych nagraniach wyczuwalne są też wpływy
twórczości zespołu Emerson Lake & Palmer, Gentle Giant, a także wczesnego
Genesis. W dodatkowym utworze dodanym na CD można też wyczuć echa twórczości
King Crimson z okresu płyty „Island”. Oczywiście za każdym razem podstawą tych
porównań jest nietypowe brzmienie czy rozwiązania aranżacyjne stosowane przez
te zespoły. EL&P nie miał w składzie gitary, przez co z definicji brzmiał
nietypowo, Gentle Giant kładł nacisk na misterne aranżacje partii
wielogłosowych partii wokalnych przez co jego utwory stały się małymi
symfoniami wokalno-instrumentalnymi, Genesis w Peterem Gabrielem w roli
głównej, zapuszczał się na nieznane wcześniej obszary wokalnej modulacji, a
King Crimson śmiało eksperymentował z brzmieniami awangardowego jazzu i muzyki
współczesnej. Natomiast wykorzystanie instrumentarium perkusyjnego przypomina
założenia brzmieniowe francuskiego zespołu Magma. Uwagę zwraca fenomenalne
opanowanie gry na poszczególnych instrumentach, a także umiejętność precyzyjnej
synchronizacji zmian tempa w poszczególnych utworach.
Jednak wbrew tym oczywistym konotacjom – moim zdaniem – jako
całość album „Pictures” najbardziej podobny jest do innego mało znanego i
popularnego dzieła, a mianowicie płyty „Ceremony” (1969) stworzonej wspólnie
przez brytyjski zespół Spooky Tooth i francuskiego kompozytora muzyki
awangardowej Pierre’a Henry’ego. W obu wypadkach dominującym czynnikiem jest
muzyka powstała z czystej kreacji artystycznej nie ujętej w znane szablony, a
tym samym awangardowa, nieprzystępna i trudna w odbiorze. Moim zdaniem w obu
wypadkach są to też dzieła nie pełni udane pod względem artystycznym, bo
przekombinowane (przedobrzone) i prowadzące w bliżej nieokreślonym muzycznym
kierunku, ale pomimo tego na pewno zasługujące na uwagę i uznanie. Płyta
ujawnia też dolność muzyków, a dokładniej Scherera, do komponowania dłuższych i
skomplikowanych utworów.
Na czym polega to „przedobrzenie? A mianowicie na stworzeniu
muzyki ambitnej i poszukującej nowych brzmień, ale jednocześnie tak skrajnie
nieprzystępnej, że wręcz niezrozumiałej – myślę, że także dla nie jednego
zawodowego krytyka muzycznego, a co dopiero dla zwykłego rockowego fana. I
wydaje mi się, że sam twórca tego dzieła czyli Peter Scherer sam to dostrzegł,
dlatego ostatecznie porzucił formułę muzyczną na jakiej zbudował muzykę grupy
Island.
Program oryginalnego winylowego albumu „Pictures” obejmował
pięć nagrań, trzy po stronie pierwszej i dwa po stronie drugiej. W wydaniach
kompaktowych dodano jeszcze jedno bardzo długie nagranie utrzymane w stylu
innych utworów z tego albumu, ale w sumie bardziej tradycyjnie rockowe i
przystępne.
Pierwszą stronę płyty otwiera nagranie pod znamiennym
tytułem „Introduction” („Wprowadzenie”) trwające niecałe półtorej minuty.
Pomimo swej niewielkiej długości już to nagranie wprowadza nas w nastrój całego
albumu, narastającym niepokojem wywołanym przez brzmienie instrumentów
klawiszowych.
Następnie znajduje się nagranie „Zero” („Zero”) liczące
ponad sześć minut płynnie wyrastające z poprzedniego utworu. Dokonano tutaj
rozwinięcia zarysowanej wcześniej linii melodycznej wykreowanej na
instrumentach klawiszowych z niekończącymi się wielopłaszczyznowymi pasażami,
ale uzupełnionymi przez instrumenty dęte. Utwór ten, podobnie jak wszystkie
następne, nie ma liniowej budowy, przez co rozwija się w bliżej nieokreślonym
kierunku przechodząc od fragmentów cichych do głośniejszych. W brzmieniu można
się doszukać ech twórczości Van der Graaf Generator (sposób gry na saksofonach)
i wczesnego Genesis (sposób gry na klawiszach). Jednak sposób skomplikowania
głównej linii melodycznej jest tak duży, że po pewnym czasie trudno ją w ogóle
dostrzec.
Pierwszą stronę albumu zamykała pierwotnie tytułowa
kompozycja „Pictures” („Obraz”) licząca prawie 17 minut. Rozpoczyna się ona od
gongu i wprowadzania na instrumentach perkusyjnych dalekiego jednak od tego co
znamy z miłych dla ucha rytmów grupy Santana. To raczej introdukcja znana z
współczesnej kameralistyki. Partia wokalna w początkowej części przypomina
sposób artykulacji zespołu Gentle Giant. Generalnie sposób gry na organach i
śpiew lidera w większości kojarzy się z Genesis lub Van der Graaf Generator.
Jednak to tylko fragmentaryczne i powierzchowne podobieństwa. A to z tego
powodu, że większość utworu raczej przypomina niczym nieskrępowaną improwizację
zbliżoną w formie do rocka czy jazzu, ale faktycznie bliższą muzyce klasycznej.
Nie jest to jednak improwizacja typowo jazzowa, czy
jazz-rockowa, bo została pozbawiona podstawowego idiomu jazzowego w postaci
swingu. W sumie to kompozycja progresywno rockowa o zdecydowanie awangardowym i
nieokreślonym charakterze, jakby poszukująca głównego wątku muzycznego
zagubionego podczas tego nieustającego poszukiwania. Ważną rolę w tym utworze
pełnią instrumenty perkusyjne, gdyż nie tylko uzupełniają jego linie klawiszy i
saksofonów, ale miejscami także go konstruują na równi z nimi. Utwór miejscami
jakby się zacina, kończy, po czym płynie dalej – takie zabiegi na pewno nie
ułatwiają jego przyswojenia.
Równie zawiły co sama muzyka jest poetyki i bardzo
dwuznaczny tekst tego utworu. Wiele wskazuje, że podmiot liryczny opisuje w nim
„świat żywych obrazów”, a w nim portret jego ukochanej (ale może też chodzić o
spersonifikowaną „Sztukę”). Wszystko to jest przywoływane przez „powiewy
wiatru” i wspomnienie jej dobrze znanego głosu i budzi w nim „niewyobrażalne
palące pragnienie” (pożądanie). Pomimo „zamkniętych oczu” podmiot liryczny
widzi ukochaną jakby była „kryształem w słońcu”, a następnie rysuje ten odbity
obraz (blask) w wyobraźni To chwile w „ogrodzie jego fantazji” – trzeba
przyznać że ogromnej i nietuzinkowej.
Otwierający pierwotnie drugą stronę winyla ponad
dwunastominutowy utwór „Herold And King /
Dloreh” („Herold i król” / i „Herold” pisany wspak) składa się z dwóch
odrębnych części. Zaczyna się od fortepianowego interludium charakterystycznego
dla współczesnej awangardowej kameralistyki niż muzyki popularnej. To właśnie w
nim widać wpływ wielkich nauczycieli a zapewne i fascynacji lidera, czyli Ligetiego
i Rileya. Około trzeciej minuty utwór radykalnie zmienia swój charakter i
przynosi niepokojące i pełne zagrożenia brzmienie dostępnych instrumentów i
dramatyczną partię wokalną miejscami zniekształconą elektronicznie. Słychać w
nim różne dziwne odgłosy a tym samym echa dawnych poszukiwań Pink Floyd z
okresu płyty „Ummagumma”. Na pierwszy rzut oka utwór nie ma jasnej myśli
przewodniej, ale słuchając go można zauważyć, że został precyzyjnie
skonstruowany. Ten brak czytelności i nadmierne skomplikowanie jest jego dużą
wadą, ale zarazem sprawia że nagranie to intryguje, bo silnie działa na emocje
słuchacza.
Jego tekst jest równie niejasny jak w wypadku poprzedniego
utworu, a dodatkowo zawiera nieczytelne fragmenty (czyli będące przypadkowymi
zlepkami słów). To kolejny wieloznaczne przesłanie, bo można go odczytywać jako
tęsknotę za ukochaną lub rozterki artysty w stosunku do „Sztuki”. Podmiot
liryczny mówi w nim o „dojrzałym Księżycu”, „spieczonej ziemi pożerającej łzy
pragnienia”, istocie wyczuwającej czyjąś bliskość i „boleśnie wrzeszczącej do
Nieba”. Wzywa się w nim do wykorzystania „swego czasu” i powrotu do „łona swych
marzeń”, bo „prawdziwe jest tylko „czyste blade światło”. Ostatecznie podmiot
liryczny „zostawia ukochaną” i „wraca do „swego zamku”.
Oryginalną płytę winylową kończyło dwunastominutowe nagranie
„Here And Now” („Tu i teraz”). W pewnym stopniu rozwija ono wątki muzyczne
poprzedniej kompozycji. Przez to że utwór nagle się zaczyna, a więc bez żadnego
wprowadzenia, ma się wrażenie że od samego początku jest się w samym środku
improwizacji napędzanej przez organy, saksofon i perkusję. Nagle, około trzeciej
minuty utwór wycisza się i jakby rozpoczyna na nowo od cichego organowego
fragmentu, co dodatkowo potęguje trudność w przyswojeniu tego nagrania. Ta
część tego utworu przypomina ścieżki dźwiękowe do horrorów, bo muzyka i obecny
w niej wokal tworzą nastrój zagrożenia.
Jak poprzednio, nie ma tutaj rozpoznawalnych linii
melodycznych, ani jasnego rytmu. Całość muzyki płynie w nieokreślonym kierunku
i myślę, że chyba na końcu nawet jej twórca nie wiedział dokąd to wszystko
zmierza. Ale przynajmniej nie ma tutaj banału i ogranych schematów. Nawet
klarnet brzmi tutaj jakoś tak niepokojąco i dziwnie. W sumie utwór
niemiłosiernie się ciągnie, nawet bardziej niż poprzednie i trudno go jest
wysłuchać do końca. Ale trudno się dziwić, skoro jego struktura jest aż tak
skomplikowana i maksymalnie nieprzyswajalna. Dopiero w jego końcowej fazie za
sprawą dłuższej improwizacji instrumentalnej kompozycja ta zaczyna przypominać
bardziej konwencjonalne rockowe granie.
Tekst utworu ma wyraźnie abstrakcyjny charakter i opowiada o
„dreszczowym strachu” i człowieku „w obliczu szaleństwa”. Dalej jest mowa o
jakimś „chłopięcym staruszku” będącym uosobieniem „brzydkiego, ale lśniącego
piękna” oraz o tym, że jest on „niszczycielem i kusicielem” pochodzącym z
najgorszych wizji. Potem jest mowa o bliżej nieokreślonym królu i „nienasyconym
seksie”, „kobiecej paranoi” i nadchodzącym „Fangu (ale cholera wie kim jest ten
Fang?). W końcu podmiot liryczny wzywa pomocy i budzi się – co pozwala
stwierdzić, że na szczęście „koszmar odszedł”. W końcu sam siebie określa jako
„humanoidalne dziecko” i „klauna”, ale jego serce nadal „wzywa do wolności”. W
końcu odchodzi, ale to odejście jest inne, bo „zmieniające się życie” nie
oznacza zawsze „tego samego”, a „czas rozpuszcza się w przestrzeni”.
W wydaniu kompaktowym, także tym, które nabyłem, dodano
jedno bardzo długie, bo ponad 23 minutowe nagranie pt. „Empty Bottles” („Puste
butelki”) utrzymane w stylistyce reszty utworów tego albumu. To swobodny jam
grupy zarejestrowany jeszcze przed nagraniem albumu. Pomimo swej długości,
która może odstraszać, utwór ten jest znacznie bardziej przyswajalny niż
pozostałe nagrania z oryginalnej części albumu. Nagranie to rozpoczyna się od
wyciszonego wprowadzenia na flecie z towarzyszeniem instrumentów perkusyjnych.
Z biegiem czasu utwór ten nabiera rozpędu i zaczyna przypominać kompozycje
jazz-rockowe, a to głównie za sprawa partii instrumentów dętych. W tle słychać
nawet echa muzyki Mothers of Inwention Franka Zappy. W pewnych fragmentach
przypomina też nagrania zespołu King Crimson z okresu płyty „Island”.
Dopiero po pewnym czasie utwór przyjmuje formę podobną do
wcześniejszych nagrań, stąd jego linia melodyczna stopniowo się zatraca a
zaczyna dominować kontrolowana improwizacja. Oczywiście szybko zaprowadziła ona
tę kompozycję w rejony nieprzystępnej muzyki awangardowej. I znowu mamy
fragmenty niespodziewanie się kończące i pojawiające się oraz nigdy nie
dokończone nowe wątki melodyczne. Po raz kolejny mamy też do czynienia z
obcowaniem z bliżej nieokreśloną myślą muzyczną i poczuciem wyobcowania
słuchacza. W tej części tego utworu partie saksofonu wyraźnie nawiązują tutaj
do free jazzu, ale są też bardziej klarowne i przewidywalne. W takiej formie
utwór ten dobiega do swego końca będąc najbardziej przyswajalną kompozycją na
tym poszerzonym w stosunku do oryginału albumie.
Normalnie utwór ten zostałby uznany za trudny w odbiorze,
ale po tym co zaserwował zespół na wcześniejszych nagraniach, można go
spokojnie nazwać utworem wyjątkowo przystępnym.
Również okładka tego albumu jest niecodzienna, bo
przedstawia głowę bliżej nieokreślonej biomechanicznej postaci utrzymaną w
futurystycznym klimacie i czarno-zielnych barwach. To oczywiście fragment
jednego z obrazów słynnego szwajcarskiego artysty H.R. Gigera. Podobnie jak inne jego dzieła,
okładka ta od razu przykuwa uwagę potencjalnego słuchacza, bo jest intrygująca
i niepokojąca. W sumie dobrze oddaje zawartość płyty grupy Island, choć sama
muzyka z tego albumu raczej nie jest tak ponura jak twórczość Gigera. W formie
jest ona bardzo podobna do okładki płyty „Brain Salad Surgery” zespołu
EL&P. Z perspektywy czasu najbardziej jednak przypomina potwora z filmu
„Obcy” („Alien”) zaprojektowanego także przez Gigera.
W młodości nigdy nie słyszałem o tym zespole, ani o tym albumie.
Dowiedziałem się o nim dopiero przez przypadek w 2014 r. przy okazji oferty
zakupu jego płyty – tej którą nabyłem. Mogłem ją kupić, bo żaden inny klient
małego sklepu płytowego w jakim ją kupiłem nie był zainteresowany nabyciem tej
płyty.
Przyznam, że nie rozumiem opinii, jakoby była to aż tak bardzo nieprzystępna muzyka. Album poznałem jeszcze w czasach, kiedy słuchałem właściwie tylko rocka głównego nurtu - w całości była to dla mnie dość przytłaczająca muzyka (ale nie w większym stopniu, niż co bardziej awangardowe momenty King Crimson), ale pierwsze utwory (strona A winylowego wydania) wchodziła mi całkiem gładko. Obecnie, już po zagłębieniu się w avant-proga, jazz czy XX-wieczną awangardą, album Island nie wydaje mi się szczególnie wymagający. Uważam, że bliżej mu jednak do Van der Graaf Generator, Gentle Giant, czy nawet ELP i King Crimson (dla słuchaczy tych grup naprawdę nie powinno to być granie nieprzystępne), niż do np. Henry Cow czy Art Bears.
OdpowiedzUsuńChętnie bym odkupił ten CD, bo od lat nie mogę go upolować ;)