Garland Jeffreys (obecnie ma 75 lat) jest amerykańskim
piosenkarzem, gitarzystą, producentem, kompozytorem i wykonawcą muzyki pop
rockowej, reggae, bluesa i soulu. Na muzyczne scenie działa od połowy lat 60.,
a płyty wydaje od lat 70. jednak nigdy nie odniósł międzynarodowego sukcesu.
Najwyżej cenione są jego trzy albumy: „Ghost Writer” (1977), „Escape Artist”
(1981) i „Don’t Call Me Buckwheat” (1992). Jego najbardziej ambitnym, a zarazem
najlepszym albumem jest wg mnie płyta „Ghost Writer”.
Tym bardziej nie jest znany w Polsce. W takim razie skąd ja
go znam? Pierwszy raz usłyszałem jego nagrania w emitowanej w PRL audycji
Piotra Kaczkowskiego „Minimax”. Dokładnie rzecz biorąc było to 10 IX 1981 r.
Nadano wówczas płytę „Escape Artists” („Artyta uciekający”) z 1981 r. Nie
przypominam sobie, aby później jeszcze kiedykolwiek zaprezentowano w całości
jego jakąkolwiek płytę w Polskim Radio. Oczywiście jego płyt nigdy też nie
wiedziałem w polskich sklepach muzycznych, w czasach jak jeszcze takie sklepy
działały.
Album ten ma najwięcej wznowień ze wszystkich płyt tego
artysty. Do chwili obecnej ukazał się w 19 różnych wydaniach na różnych
nośnikach. Po raz pierwszy na płycie winylowej wydała go wytwórnia Epic w 1981
w Stanach Zjednoczonych oraz w Europie. O dużej popularności tej płyty świadczy
fakt, że tego roku płytę tę wydano także w Kanadzie, Grecji, Hiszpanii, Japonii
i Australii.
Po raz pierwszy na CD wznowiono ten album dopiero w 1992 r.
w Holandii. Było to też pierwsze wydanie tej płyty na jakimkolwiek nośniku od
1981 r. Ja ostatnio kupiłem ten album w wersji wytworni Cherry Red wydany w
Wielkiej Brytanii w 2007 r.
Kupując ten nieco zapomnianą płytę spełniłem jedno ze swoich
muzycznych marzeń młodości. To płyta z pięknymi i melodyjnymi, ale i
niebanalnymi piosenkami. Muzyka z tej płyty to nieszablonowy mix rock and
rolla, reggae, ska i punku. To brzmienie bardzo dalekie od jazzowych i
rockowych awangardzistów, których słucham najczęściej, ale też miła po nich
odmiana.
Oryginalna płyta winylowa zawierała 10 utworów. W sesji
nagraniowej tego albumu udział wzięło wielu muzyków. Niektórzy z nich już
wówczas byli gwiazdami lub wschodzącymi gwiazdami muzyki popularnej. Na albumie
udzielali się m.in. Adrian Below (gitara), bracia Brecker: Michael (saksofon
tenorowy) i Randy (trąbka), Larry Fast (gitara, syntezator), Lou Reed i Nona
Hendryx (wokale wspomagające).
Album otwiera utwór „Modern Lovers” opowiadający o
współczesnych kochankach w trudnych czasach (przez co z pewnością Jeffreys ma
myśli kryzys gospodarczy jaki panował wówczas w USA). Piosenka jest wyluzowana
i utrzymana w klimacie reggae (podobnie jak większość muzyki z tego albumu),
ale takim bardziej zamerykanizowanym i przystępnym. Utwór może się podobać. Z
tego powodu wybrano go do promowania tego albumu, a nawet nagrano do tej
piosenki dość skromny klip.
Kolejna piosenka na albumie to „Christine” równie radosna i
porywająca. To także utwór o miłości jednoznacznie umiejscowiony w scenerii
Nowego Jorku skąd Garland Jeffreys pochodzi. Utwór utrzymany jest w powolnym
tempie z silnymi wpływami reggae lub dubu z pięknymi harmoniami wokalnymi.
Utwór „Ghost of a Chance” także jest o miłości, ale tym
razem opisywana jest niedopasowanie kochanków i bardziej mroczna i perwersyjna
strona. To w sumie jeden z najkrótszych utworów na albumie i moim zdaniem nie
całkiem udany.
Znacznie lepiej przedstawia się interpretacja klasyka „96
Tears” z 1966 r. Rudy Martineza z grupy Question And The Mysterians. W tej
wersji kompozycja ta przypomina późniejszą interpretację grupy The Stranglers,
choć oczywiście jest bardziej popowa.
Utwór „Innocent” to najkrótsza kompozycja na płycie i moim
zdaniem będąca typowym wypełniaczem albumu, choć udzielał się niej Lou Reed.
Z kolei „True Confessions” to oczywiście kolejna piosenka
miłosna. Opowiada o wspomnieniach kochanka, który rozstał się ze swoją
dziewczyną, ale nie może o niej zapomnieć. Utwór bardzo przypomina
interpretacje tworzone przez Lou Reeda.
Natomiast utwór „R.O.C.K.” opowiada o pragnieniach każdego
ambitnego młodziana tamtych czasów, a więc o marzeniu jak zostać gwiazdą rocka.
Każdy z nich chce mieć życie bardziej ekscytujące niż przeciętna a przy okazji
uszczknąć dla siebie kawałek rockowej chwały, ale to oczywiste nie takie łatwe.
„Graveyard Rock” w brzmieniu przypomina stylizacje reggae
grupy The Clash. To w sumie smutny utwór, bo pomimo dość skocznej melodii opowiada
historię pewnego alkoholika i jego pogrzebu.
„Mystery Kids” to najdłuższy utwór na oryginalnym winylu. To
także dość smutna piosenka opowiadająca o ciemnej stronie życia w Nowym Jorku
(choć nie nazwanym z nazwy). O dzielnicach biedy, gdzie nie ma nadziei na
księcia z bajki, na dobre i wygodne życie, za to są szczury, a sam człowiek
(przypuszczalnie na myśli głównie czarną społeczność) jest numerem
statystycznym. Pod względem muzycznym utwór jest trochę rozwlekły i niespójny
no i oczywiście mniej przebojowy.
Oryginalny album zamykała kompozycja „Jump Jump”. Opowiada
ona o fascynacji Jeffreysa twórczością klasyczną literaturą francuską np.
Wiktorem Hugo i jego powieścią „Les Miserables” („Nędznicy), sztuką klasyczną
(Wenus z Milo), impresjonistami (np. Caudem Monetem). Utwór ten jest nieco
bardziej hałaśliwy i przedstawia naszego bohatera jako człowieka oczytanego i
wrażliwego.
W wydaniu kompaktowym jakie nabyłem dołożono aż siedem
nowych nagrań (nowych wersji znanych utworów i wcześniej trudno dostępnych):
„Lover's Walk”, „Christine (Ballad)”, „Miami Beach”, „We The People”, „96 Tears
(Single Version)”, „Ecape Goat Dub”, „Hail Hail Rock 'N' Roll (Album Version)”.
Wcześniejsze edycje kompaktowe miały jedynie po 4 dodatkowe utwory.
Na tyle okładki tego albumu Garland Jeffreys wyjaśnił
znaczenie tytułu swojej płyty i odpisał ja jako ucieczkę od: strachu, gwałtu, uwięzienia, narkotyków,
wyrafinowania, złodziei i bandytów, samotności, przeszłości, Brooklynu i artysty.
W sumie to w pełnym sensie płyta jakich wiele. Na pewno nie
odkrywa nowszych pejzaży muzycznych i jest dość sztampowa, ale kiedyś dawno
temu tej płyty posłuchałem i wówczas postanowiłem, że kiedyś sobie ją kupię. Podczas
prezentacji radiowej Piotr Kaczkowski opisał ją jako taki radosny rock, co nie
w pełni było zgodne z prawdą, bo były tu również kompozycje dość smutne. Na
zrealizowanie tego planu czekałem jedynie 37 lat.
Myślę, że obecnie Garland
Jeffreys jest jeszcze mniej znany niż w czasach swojej młodo0ści. Faktycznie
jego popularność ograniczała się zawsze do pewnego rodzaju elity, stąd nazywany
on był w jej kręgach „murzyńskim Lou Reedem”. Ale to że jest mało popularny w
Polsce mnie w ogóle nie obchodzi, bo muzyka jest sztuką, a sztukę odbiera się
głównie emocjami. Na koniec powiem tak< że nie należy traktować opisu tego
albumu jako jakiejś wyroczni, bo muzykologiem czy anglistą nie jestem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz