Tangerine Dream, to najsłynniejszy niemiecki (a dokładniej
zachodnioniemiecki) zespół rockowy tworzący muzykę w gatunku zwanym
elektronicznym rockiem i stylu określanym jako „szkoła berlińska”. Grupa ta
powstała w 1967 r. z inicjatywy kompozytora, gitarzysty, pianisty, a także
grafika Edgara Froese (zm. 2015). Zespół ten faktycznie istnieje do chwili
obecnej, pomimo śmierci lidera, ale moim zdaniem to już nie ta sama grupa.
W ciągu swej bardzo długiej historii przez tę grupę
przewinęło się wielu bardzo dobrych muzyków spośród których trzeba wspomnieć
m.in. Klausa Schulze, Conrada Schnitzlera, Petera Baumanna, Chrisa Franke,
Johannesa Schmoellinga, Klausa Kriegera i Steve’a Jollifa. Wszyscy z nich sami
byli wybitnymi indywidualnościami, którzy sami nagrali i wydali wiele bardzo
dobrych płyt pod własnymi nazwiskami.
Grupa Tangerine Dream wydała kilkadziesiąt płyt studyjnych i
koncertowych, co stawia ją w gronie wykonawców szczególnie płodnych w dziejach
muzyki rockowej. Jednak - moim zdaniem – wszystkie wartościowe i twórcze płyty
zespół ten nagrał i wydał w latach 70. XX w. Do tego można doliczyć jeszcze
kilka płyt z lat 80. Począwszy od lat 90. grupa zaczęła wydawać płyty niejako
seryjnie przez co namnożyło się ich bez liku, ale odbyło się to kosztem
znaczącego spadku jakości muzyki.
Album „Stratosfear”, ósmy w jego dyskografii, uważany jest
za jeden z bardziej udanych w jego dorobku. Uważam, że to jest jego najlepsza
płyta (a przynajmniej studyjna). Myślę tak, gdyż udało się na niej osiągnąć
niespotykane wcześniej brzmienie harmonijnie łączące sekwencyjne akordy
elektroniczne z dźwiękiem rockowej gitary, motywami akustycznymi a nawet ciszą.
Rynkowy sukces album ten zawdzięczał też bardziej przemyślanym i melodyjnym
kompozycjom niż na wcześniejszych płytach.
Album ten grupa nagrała w składzie trzyosobowym, obok lidera
(Edgar Froese) obsługującego syntezatory, mellotron, a także grającego na
gitarach oraz na pianinie, w sesji udział wzięli: Peter Baumann grający na
syntezatorze, mellotronie, syntezatorze modulacyjnym i elektrycznym pianinie
Fendera, a także Chris[topher] Franke grający na syntezatorze Mooga, biotronie,
organach, instrumentach perkusyjnych i klawesynie.
Niestety album ten powstawał a atmosferze narastającego
konfliktu wewnątrz zespołu. W szczególności chodziło o to, że Peter Baumann
uważał, że jego wkład pracy nie jest dostatecznie doceniany, a jego pomysły są
bagatelizowane. Ostatecznie dokończył z grupą nagrywanie tego albumu, ale zaraz
po tym odszedł z niej i rozpoczął karierę solową – w sumie niezbyt udaną, choć
artystycznie wartościową.
Album nie jest zbyt długi, bo liczy zaledwie nieco ponad 35
minut, ale to jedne z najbardziej ekscytujących chwil w historii muzyki
elektronicznej. To także klasyczne dzieło nurtu określanego szkołą berlińską (Berliner
School) w muzyce elektronicznej. Począwszy od tego albumu grupa ostatecznie
odeszła od awangardowych brzmień charakterystycznych dla niej na początku
kariery na rzecz bardziej przyswajalnych melodii, a także zaczęła większą uwagę
zwracać na dopracowanie swych kompozycji w studiu nagraniowym.
Album tworzą jedynie cztery utwory: dwa dłuższe i dwa
krótsze. Otwierająca płytę tytułowa „Stratosfear” rozpoczynająca się
niespiesznie, ale stopniowo nabierająca rozpędu. Utwór zbudowano na klarownym
bicie sekwencera z grającym w tle pozostałym instrumentarium. Jego brzmienie
zdominowane jest przez syntezatorowo-mellotronowo-gitarową improwizację
wspomaganą klawesynem. Jego melodia jest przemyślana, stąd płynie swobodnie i
naturalnie a zarazem ma swoją dramaturgię oraz jest miła dla ucha. Początkowo
utwór brzmi dość spokojnie i leniwie, ale około drugiej minuty nagle
przyśpiesza i staje się bardziej rześki i wyrazisty. W zasadzie można
powiedzieć, że cała jego melodia jest wariacją pierwotnego tematu muzycznego przy
końcu stopniowo zanikającego i zamkniętego efektownym wyciszeniem. Słuchając go
faktycznie można odnieść wrażenie, że podróżujemy w stratosferze, a ziemskie
sprawy wydają się tak odległe i banalne. Przebojowość tego utworu sprawiła, że
grupa często grała go na koncertach, a on sam cieszy się nieprzemijającą
popularnością wśród miłośników elektronicznego rocka.
Następny na płycie utwór „The Big Sleep In Search of Hades” („Wielki
sen w poszukiwaniu Hadesu”) to najkrótsza kompozycja na tym albumie, ale pełna
wewnętrznego napięcia a przez to trwale wrastająca w pamięć. W przeciwieństwie
do nagrania tytułowego nie ma ona jednostajnego rytmu nadającego jej ramy
konstrukcyjne, a bazuje na powoli rozwijanej melodii wywiedzionej z wielkiej
klasyki, a konkretnie zainspirowanej Chopinem. Kluczową rolę odgrywa tutaj
brzmienie syntezatora, klawesynu i fletu tworzących razem aurę tajemniczości i
grozy.
Drugą stronę oryginalnej płyty winylowej otwierała
kompozycja „3am at the Border of the Marsh from Okefenokee” („O 3 rano na
granicy bagien z Okefenokkee”). Brzmienie tego utworu stara się oddać tytułowy
poranek na granicy światów, stąd jego melodia płynie niespiesznie, ale z
wyczuwalnym napięciem. Efekt ten uzyskano poprzez początkowy dość subtelny
dialog pomiędzy basem a pianinem. Około drugiej minuty ten sielankowy nastrój
przerywa głośne wejście syntezatora przypominającego od nadchodzącym wschodzie
słońca i problemach dnia. Stopniowo przechodzi ono w charakterystyczny dla
grupy sekwencerowy bit z rozwijającymi się syntezatorowo-gitarowymi
improwizacjami w tle, w tym także onirycznymi dźwiękami harmonijki ustnej i
fletu. Niektórzy widzą w tej kompozycji dalekie reminiscencje suity „Echoes”
grupy Pink Floyd, a inni wskazują na jej romantyczny rodowód.
Album zamyka utwór „Invisible Limits” – najdłuższy na
płycie. Podobnie jak kompozycja tytułowa te „Niewidzialne bariery” oparte są na
brzmieniu sekwencera tworzącego jednostajny a zarazem hipnotyczny podkład dla
wyeksponowanej gitary. Jednak w przeciwieństwie do kompozycji tytułowej utwór
ten nie ma tak jednoznacznie przebojowego charakteru, ale za to jest bardziej
refleksyjny. Dzieje się tak nawet pomimo tego, że około trzeciej minuty
dochodzi do przesilenia podkreślonego ostinatową figurą rytmiczną, wyrazistym
wejściem gitary i bardziej żwawą melodią. Ogólnie rzecz biorąc dramaturgię tego
utworu zbudowano na wzajemnym przenikaniu się jednostajnego brzmienia sekwencera
z dość wyraźnie grającą gitarą, syntezatorem i brzmieniami akustycznymi
tworzonymi przez fortepian i flet. W końcowej partii tego utworu słychać nawet
echa muzyki dawnej. Grupie udało się w tym utworze przywołać także wielkich
mistrzów klasyki, którzy na równi traktowali zawsze partie głośne z tymi ledwie
słyszalnymi i ciszą, która też jest przecież muzyką, tyle że słyszalną jedynie
dla wybranych.
Do chwili obecnej album ten wydano w 91 wersjach na różnych
nośnikach. Jest więc to jedna z najczęściej wznawianych płyt tej grupy. Po raz
pierwszy na płycie winylowej wydała go brytyjska wytwórnia Virgin Records w październiku
1976 r. Tego samego roku album ten ukazał się także w wielu innych krajach:
Włoszech, Francji, Niemczech Zachodnich, Stanach Zjednoczonych Hiszpanii,
Portugalii, Australii, Kanadzie, Holandii, Grecji, a nawet w komunistycznej
Jugosławii. W następnych latach płyta ta była wielokrotnie wznawiana, m.in. jej
pierwsze wydanie japońskie ukazało się w 1977 r.
Po raz pierwszy na CD wznowiła ją równocześnie w Wielkiej
Brytanii i Francji wytwórnia Virgin w 1984 r. W Stanach Zjednoczonych nastąpiło
to dopiero w 1988 r. Najbardziej popularne i dostępne było europejskie wydanie
tej płyty z 1995 r. Pierwsze wydania kompaktowe zachowały brzmienie oryginału,
ale szumiały, więc były krytykowane. Wydanie z 1995 r. poddano remasteringowi
przez który nieco polepszono przejrzystość dźwięku, ale przy okazji płytę
skażono wirusem tzw. loudness war.
Po raz pierwszy usłyszałem pojedyncze nagrania z tego albumu
latem 1980 r. w jednej z audycji muzycznych Programu Trzeciego Polskiego Radia.
Jesienią tegoż roku mój kuzyn nagrał fragmenty tego albumu na radiomagnetofonie
monofonicznym Grundig. Dzięki temu mogłem ich posłuchać gdy pewnego razu
odwiedziłem go w jego domu. Byłem zachwycony, ale i załamany, bo sam ich nie
miałem. Z muzyką z tego albumu w pełni mogłem się zapoznać dopiero dzięki jego
prezentacji w audycji „Studio Stereo” nadawanej w sobotnie wieczory w Programie
IV Polskiego Radia – jedynym wówczas programie stereofonicznym w polskiej
radiofonii.
Album ten nadano w tej audycji dwukrotnie w październiku i
listopadzie 1981 r. Faktycznie były to cztery prezentacje, gdyż płytę za każdym
razem nadano w dwóch odcinkach (jeden na każdą stronę płyty winylowej): 3 i 10
X 1981 r. oraz 21 i 28 XI 1981 r. Ta podwójna emisja była spowodowana tym, że
trakcie pierwszej prezentacji miała miejsce jakaś awaria podczas której doszło
do przerwania sygnału radiowego. Słuchacze byli tym faktem bardzo rozżaleni i
pisali do redakcji muzycznej Polskiego Radia prośby o powtórzenie tej audycji,
co niebawem nastąpiło. Pamiętam to doskonale, zwłaszcza to nagłe urwanie się
drugiej strony płyty i dziwny szum w eterze, bo za każdym razem audycje tę
nagrywałem na taśmie na magnetofonie szpulowym Aria.
Na przełomie 1980 i 1981 r. zobaczyłem też sam zespół
Tangerine Dream dzięki temu, że w Telewizji Polskiej emitowano serial Tony
Palmera „All You Need Is Love: The Story of Popular Music”. W Polsce serial ten
emitowano pt.: „Historia muzyki rozrywkowej” w tłumaczeniu na żywo Wojciecha
Manna. W jednym z odcinków była dość duża sekwencja prezentująca tę grupę
podczas koncertów w połowie lat 70.
Byłem zachwycony, tak jak i mój Ociec, zespołem Tangerine
Dream i tworzoną przez niego muzyką, bo oczywiście zapoznałem się także z
fragmentami kilku innych jego płyt w innych audycjach radiowych. Chodziłem do
szkoły wieczorowej i jednocześnie pracowałem, więc coś tam zarabiałem, dzięki
czemu mogłem sobie kupić jedną z płyt tego zespołu. Jednak jej kupno nie było
takie łatwe, gdyż zachodnich płyty było wówczas w Polsce jak na lekarstwo.
Można je było kupić jedynie w specjalnych sklepach dewizowych, Pewexach, na
bazarach lub nielicznych prywatnych antykwariatach muzycznych.
Ostatecznie kupiłem album „Statosfear” podczas jednego z
wyjazdów do Krakowa wiosną 1983 r. w prywatnym sklepie płytowym przy ul.
Floriańskiej znajdującym się blisko bramy o tej samej nazwie. Było to nowe
brytyjskie wydanie tego albumu w wersji winylowej wznowione przez Virgin w 1981
r. Płyta ta była bardzo droga, gdyż kosztowała mnie prawie całą miesięczną
pensję, stąd Rodzice byli na mnie źli, że ją kupiłem. Album ten sprzedałem
kilkanaście lat później na fali chorobliwej mody polegającej na likwidacji
kolekcji płyt winylowych. I teraz tego żałuję, bo był fajną pamiątką z mojej
młodości.
Po raz pierwszy na płycie CD kupiłem go 8 III 1994 r. na
straganie muzycznym w hali Gliwickiego Centrum Handlowego przy ul. Zwycięstwa.
Było to pierwsze brytyjskie wydanie tego albumu na CD z 1984 r. Płyta ta
kosztowała mnie wówczas 270 tys. polskich złotych. W tym czasie w Muzeum
zarabiałem 3 mln 400 tys. zł miesięcznie, czyli jakieś ok. 340 obecnych złotych
(średnia krajowa wynosiła wówczas 5 mln 328 tys. zł). Po przeliczeniu mój
miesięczny zarobek wynosił wówczas ok. 151 dolarów.
Przed denominacją wszyscy w Polsce zarabiali miliony, ale to
były tylko pozory bogactwa, gdyż faktycznie trzeba od tych dużych sum odjąć
trzy zera aby otrzymać rzeczywiste zarobki. Jakby jednak nie patrzeć można się
zastanawiać nad tym: dlaczego w kulturze, która decyduje o naszej tożsamości,
są zawsze tak niskie zarobki?
Trzy lata później, a dokładniej 14 IV 1997 r., kupiłem
remasterowane wydanie tego albumu w wersji CD z 1995 w prywatnym sklepie
muzycznym „Nirvana” za 30 zł, a więc stosunkowo tanio. Sklep ten także już od
dawna nie istnieje. To wydanie mam do chwili obecnej. Niestety to stare wydanie
kiedyś sprzedałem i bardzo tego żałuję, bo miało lepszy dźwięk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz