The Masters Apprentices, to zespół australijski działający w
latach 1965-1972, przy czym w późniejszym okresie kilkakrotnie się odradzał,
ale nie miało to dużego wypływu na jego ogólny dorobek artystyczny. Grupa ta
powstała w Adelajdzie pod koniec 1965 r. na bazie pół amatorskiego zespołu
Mustangs grającego surf rocka. Nowa nazwa zespołu The Master’s Apprentices
(Praktykanci aspirujący do mistrzostwa) była hołdem dla mistrzów bluesa i
wczesnej ery rock and rolla na jakich się wzorowała, m.in. dla Chucka
Berry'ego, Bo Diddleya, Jimmy'ego Reeda, Elmore’a Jamesa i Roberta Johnsona. W
tym czasie grupę tę tworzyli: Mick J. Bower (gitara rytmiczna), Gavin Webb (perkusja),
Jim Keays (śpiew), Tony Summers (gitara), Steve Hopgood (perkusja). Dwaj
pierwsi grali wcześniej w Mustangs, a liderem grupy i autorem większości jej
piosenek był Mick J. Bower. Ten ostatni nie wytrzymał jednak presji psychicznej związanej z pracą w show biznesie i wkrótce po wydaniu debiutu odszedł z grupy porzucając muzykę.
Wydany w 1967 r. jej debiutancki album „The Master's
Apprentices” był mieszkanką rytmów beatowych, wczesnego rock and rolla,
garażowego rocka i australijskiej odmiany psychodelii. Znalazła się tam też ich
przeróbka klasyka Chucka Berry’ego „Johnny B. Goode”. Album ten zawierał też pierwszą
australijską piosenkę odnoszącą się do wojny w Wietnamie – „Wars Or Hands Of
Time”. Dobry repertuar tej płyty oraz złakniona nowej rockowej muzyki
australijska publiczność przyczyniły się do wielkiego sukcesu artystycznego i
komercyjnego debiutu The Master's Apprentices.
Niestety na wydanie drugiej płyty tego zespołu „Masterpiece”
trzeba było czekać aż do 1970 r. I choć stylistycznie prezentowała ona podobny
styl i repertuar jak poprzednia płyta, to nie odniosła ona już tak samo wielkiego
sukcesu. Powodem tego stanu rzeczy były roszady personalne w grupie, ale i
zmiana preferowanego przez młodzież stylu muzyki. Pojawił się też dodatkowy
problem, źle prowadzone finanse zespołu sprawiły, że miał on spore długi. A
wszystko to w okresie, gdy grupa wiele koncertowała i teoretycznie wiele
zarabiała, a jej single wchodziły na lokalne listy przebojów. Niestety
powierzyła sprawy biznesowe pośrednikom i to oni zarabiali na niej pieniądze, a
nie członkowie zespołu. Niechlubna rola przypadła w tym wypadku głównie jej
ówczesnemu menadżerowi Darrylowi Sambelowi. Przykładowo grupa wystąpiła na
festiwalu w nieistniejącej już hali Brisbane Festival Hall w Brisbane w
sierpniu 1969 r. Wpływy z biletów przyniosły organizatorom ok. 30-35 tys.
dolarów australijskich, a zespół dostał z tego jedynie 200 dolarów.
Początek 1970 r. przyniósł grupie kilka zmian: rozstanie ze
złodziejskimi promotorami tras koncertowych i menadżerem oraz założenie własnej
agencji koncertowej pod nazwą Drum z siedzibą w Drummond St. Carlton. Co
najmniej od połowy 1969 r. zmieniła też swój wizerunek sceniczny a jej
członkowie zaczęli nosić skórzane stroje, co miało być znakiem że już nie są grzecznym
zespołem surf rockowym, a w pełni dojrzałą grupą rockową. Ponadto od czasu
otrzymania nagrody w Hoadley's Battle of the Sounds w 1969 r. (darmowy bilet
statkiem do Wielkiej Brytanii) zespół nastawiony był na karierę na rynku
brytyjskim. O słuszności obranej drogi przekonywało go też posiadanie nowego wstępnego
kontraktu, tym razem z firmą Regal Zonophone należącą do koncernem EMI. Niestety
już wkrótce okazało się, że firma ta nie zamierza zbytnio inwestować w nieznany
zespół z dalekiej Australii przez co jej członkowie popadli w nowe problemy
finansowe.
Podróż z Australii do Wielkiej Brytanii odbyli na statku
oceanicznym „Fairsky” w okresie pomiędzy 25 maja a początkiem lipca 1970 r.
Podczas tej sześciotygodniowej podróży grupa ćwiczyła materiał na przewidywaną
do nagrania w Londynie nową płytę. Po przybyciu muzycy zamieszkali w hotelu w
dzielnicy Bayswater w Zachodnim Londynie. Szybko okazał się on jednak dla nich
za drogi, dlatego muzycy przenieśli się do wynajętego domu w North Harrow także
w Londynie, gdzie kontynuowali prace nad nowym albumem. Pojawiły się też inne
trudności. Co prawda koncern EMI zapewnił zespołowi nagrania w studiu Abbey
Road, ale jednocześnie nie za bardzo wierząc w jego sukces ograniczył kontrakt
z nim jedynie do wysokości 500 dolarów australijskich, co nawet w tamtych
czasach było kwotą bardzo małą. Zespół pozbawiony swego sprzętu nagłaśniającego
i możliwości występów na żywo czuł się też trochę izolowany, zwłaszcza, że jego
członkom dawano odczuć, że są emigrantami. Muzycy rekompensowali to sobie
jednak poprzez uczestnictwo w kulturalnym życiu ówczesnego Londynu. Przy okazji
zdali sobie także sprawę z tego, jak bardzo dobre są angielskie zespoły, i że
będą musieli naprawdę się postarać, aby im dorównać.
Powstały w takich okolicznościach nowym album grupy The
Master’s Apprentices został nagrany i zmiksowany w ciągu miesiąca we wrześniu 1970
r. w studiach EMI przy Abbey Road w Londynie, tych samych w których swe
legendarne albumy nagrywały The Beatles czy Pink Floyd. Zespół ten występował
wówczas w następującym składzie: Doug Ford (gitara, śpiew), Jim Keays (śpiew),
Colin Burgess (perkusja, śpiew), Glenn Wheatley (gitara basowa śpiew). Jak więc
widać w grupie jedynie szkocki wokalista Jim Keays był łącznikiem pomiędzy
starym a nowym wcieleniem tego zespołu. Liderami tego nowego wcielenia grupy i
twórcami większości jej nowego repertuaru była spółka Doug Ford i Jim Keays.
W nagraniu tego albumu była wspomagana przez dwóch muzyków
studyjnych: Larry Steel grał na congach w utworze „Rio De Camero, a Claude
Lintott na drumli w nagraniu „I'm Your Satisfier”. Nad całością nagrania czuwał
Jeff Jarratt znany już w tym czasie producent, wspomagany przez dwóch
inżynierów dźwięku: Johna Kurlandera i Petera Bowna. Nawiasem mówiąc postanowił
zostać producentem jego albumu dzięki swemu sekretarzowi Trudy Greenowi, któremu
wcześniej spodobały się piosenki grupy. Dzięki temu występujący w imieniu zespołu
Glenn Wheathley mógł sfinalizować kontrakt z EMI w Londynie.
Album „Master's Apprentices” był trzecią płytą studyjną w
dorobku grupy i został wydany równocześnie w Wielkiej Brytanii (Regal
Zonophone) i Australii (Columbia/EMI) w marcu 1971 r. Płycie nadano taki sam
tytuł jaki nosiła nazwa zespołu, co także powielało go z tytułem pierwszego australijskiego
albumu grupy. Taki zabieg miał podkreślić, że to jakby nowe otwarcie w jej
dziejach i dorobku. Dopiero od wznowienia winylowego z 1988 r. nadano mu, dla
odróżnienia, nową nazwę - „Choice Cuts”. Oryginalny album nie jest zbyt długi,
bo liczy zaledwie około 35 minut i obejmuje 10 utworów, po pięć po każdej
stronie pierwotnej płyty winylowej.
Bardzo charakterystyczną okładkę tego albumu, jedną z ciekawszych
w dziejach muzyki rockowej, przygotowała agencja Hipgnosis, ta sama, która
tworzyła okładki do albumów Pink Floyd, czy Led Zeppelin. Przedstawia ona eleganckie
krzesło z podłokietnikami w jakimś nieokreślonym gabinecie upiększonym
ekskluzywną drewnianą boazeria na ścianie. Z jednej strony tego krzesła wyłania
się tajemnicza bezcielesna ręka trzymająca papierosa.
Do chwili obecnej album ten ukazał się jedynie w dziesięciu
wersjach na różnych nośnikach: siedmiu wydaniach na płytach winylowych (w tym dwóch
nieoficjalnych) oraz w trzech wydaniach kompaktowych (w tym aż dwóch
nieoficjalnych). W epoce, nie licząc wspomnianych wydań: brytyjskiego i
australijskiego ukazał się jeszcze tylko we Francji w 1971 r. (Regal
Zonophone). Przez kolejne siedemnaście lat płyta ta nie była wznawiana, aż do
1988 r. kiedy wydała ją na winylu wytwórnia Raven Records w Australii. W 1999
r. także na Antypodach wydała go na płycie kompaktowej wytwórnia Ascension
Records. To zarazem jedyne oficjalne wznowienie tego albumu na tym nośniku.
Prezentowana tu wersja tego albumu to wydanie nieoficjalne z
2015 r. firmowane przez wytwórnię Hifly Sound Anslalt z Lichtensteinu. W tej
wersji album ten ma postać digipacka opartego na wydaniu z 1988 r. ze zmienionym
tytułem na „Choice Cuts” i dodanymi pięcioma nagraniami koncertowymi z 1988 r. Wytwórnia
Hifly Sound Anstalt specjalizuje się w wydawaniu bootlegów i rzadkich płyt z
nagraniami dawnego rocka.
Album otwiera utwór „Rio De Camero” autorstwa Forda i Keaysa
o wyrazistej i łatwo wpadającej w ucho melodii z elementami flamenco, czy
raczej bossa novy. Ton nadają jej łagodne, ale wyrafinowane partie gitary
przypominające nieco nagrania Wishbone Ash o nieco jazzującym charakterze. O
tym, że jest to utwór rockowy nie pozwalają zapomnieć nasycone energią partie
wokalne .
„Michael” to nagranie skomponowane przez Forda i utrzymane w
podobnym klimacie, co poprzednie, ale bardziej balladowe. W środku i na końcu
wyróżnia się ono pięknymi i harmonijnymi solówkami gitarowymi i wielogłosowymi
partiami wokalnymi. W sposobie gry gitarzysty solowego słychać echa gitarowego
kunsztu Erica Claptona i Jmimi Hendrixa.
„Easy To Lie” to kompozycja spółki Ford/Keays o zdecydowanie
rockowym charakterze nawiązującym do stylu The Cream oraz zespołu Hendrixa Band
Of Gypsys (ten sam sposób prowadzenia rytmu i melodii). Innymi słowy to taki
hard rock wyrastający z bluesa i przesycony psychodelicznym i funkowym
klimatem.
Nagranie „Becose I Love You” spółki Ford/Keays to z kolei
nagranie o folk rockowym charakterze z wiodącą rolę akustycznej gitary. Jako
całość bardzo przypomina podobne piosenki zespołu Led Zeppelin z ich trzeciego
albumu.
Pierwszą stronę oryginalnej płyty kończy utwór „Catty”
Forda. To nagranie o prostej melodii i rytmie oraz twardym hard rockowym
brzmieniu wyrastającym z bluesa. W nim także słychać echa Cream, Led Zeppelin i
zespołu Free – zwłaszcza w solówce gitarowej.
Drugą stronę oryginalnej płyty otwiera utwór „Our Friend
Owsley Stanley III” spółki Ford/Keays. To zdecydowane nagranie rockowe w brzmieniu
podobne do wczesnych utworów Jethro Tull, choć nie użyto w nim fletu. Słychać
to głównie w sposobie gry gitarzystów i ogólnym sposobie prowadzenia melodii.
Utwór „Death Of A King” Forda zostało oparte na wyrazistym
łatwo wpadającym w ucho, ale nietuzinkowym riffie, co wraz z przekonującą wielogłosową
i w partią wokalną o mocno męskim charakterze czyni go jednym z najlepszych na
płycie.
Następujące po nim „Song For A Lost Gypsy” spółki Ford/Keays
ma riff wyrastający z najlepszych dokonań The Cream i – po raz kolejny – Band
Of Gypsys Jimi Hendrixa (wyraźnie inspirowana jego sposobem gry solówka).
Wokalnie to już raczej bardziej brytyjska odmiana solu czy funku. Zresztą nawet
tytuł tego nagrania nawiązuje do nazwy ostatniej grupy Hendrixa.
Nagranie „”I’m Your Satisfier” jest bardziej toporne i
reprezentuje jeszcze jedne przykład wczesnego hard rocka granego wówczas przez
zespół. Wyróżnia się ono charakterystycznym brzmieniem drumli na której gra
wynajęty muzyk – Claude Lintott.
Album kończy jednominutowa miniaturka „Song For Joey – Part
II” autorstwa całego zespołu. To nagranie akustyczne odegrane głównie na
gitarze o ładnej melodii i nieco melancholijnym charakterze.
W omawianej wersji płyty do oryginalnej wersji albumu dodano
pięć dodatkowych nagrań pochodzących z koncertu w 1988 r. „Howlin' At The
Moon”, „Turn Up Your Radio”, „Bedtime Girl”, „Birth Of The Beat”, „Because I
Love You”. Wszystkie z nich reprezentują skomercjalizowany styl hard rockowy charakterystyczny
dla lat 80. o czym zwłaszcza nie pozwala zapomnieć elektroniczna perkusja i
instrumenty elektroniczne. Z dawnym stylem grupy mają one mało wspólnego i w
zasadzie brzmią one jakby grał zupełnie inny zespół, raczej dość przeciętny. W
sumie – moim zdaniem - to niepotrzebny dodatek. Jedynie ostatni z tych utworów,
wydany kiedyś na singlu, o bardzo zeppelinowskim brzmieniu z okolic trzeciego
albumu, przypomina nieco o dawnej świetności tego zespołu.
Oryginalny album promowano wcześniej wydanym singlem „Because
I Love You / I’m Your Satrisfier”. Utwór „Because I Love You” był w miarę łatwo
przyswajalną piosenką o miłości, separacji i niezależności, stąd szybko stał
się wówczas popularnym nagraniem. Muzycy wynajęli australijskiego filmowca
Timothy'ego Fishera do stworzenia do niego teledysku. Był to prosty, ale
efektowny filmik nakręcony w chłodny, jesienny poranek na Hampstead Heath.
Album nagrany przez muzyków, pomimo pewnych wpływów innych
wykonawców, był bardzo dobry i sami muzycy dziwili się że udało się im nagrać
aż tak dobrą płytę. Pomimo swej jakości i pozytywnych recenzji w prasie
(„Melody Maker”) album ten nie zdobył znaczącego miejsca na brytyjskiej liści
przebojów. Natomiast okazało się, że muzycy po raz kolejny są bankrutami. Z
tego powodu basista, Glenn Wheatley, pełniący też rolę menadżera zespołu udał
się do rodzinnej Australii aby tam zorganizować trasę koncertową i na niej
zarobić trochę pieniędzy za które muzycy planowali dalszą działalność w
Wielkiej Brytanii. Ostatecznie ich kariera załamała się zarówno w Australii (gdzie
z powodu nieobecności zespołu został nieco zapomniany), a także w Wielkiej
Brytanii, gdzie ich kolejna płyta studyjna
- „A Toast To Panama Red” (1971) z psem stylizowanym na Hitlera – także
nie odniosła spodziewanego sukcesu komercyjnego.
W sumie album „Choice Cuts” znany pierwotnie pod tytułem
„Master’s Apprentices” to bardzo udana płyta z muzyką łączącą dawne
psychodeliczne brzmienia, z rockiem garażowym, funkiem, folkiem, rockiem
progresywnym i bardziej melodyjną odmianą hard rocka. W poszczególnych utworach
słychać fascynację muzyków innymi wykonawcami, m.in. Led Zepplin, Jethro Tull,
Free, The Cream i Jimi Hendrixem z okresu Band of Gypsy, ale pomimo tego
wszystkie utwory mają swój oryginalny charakterystyczny styl i to „coś”, co
sprawia, że zapadają w pamięć. Przypuszczalnie było to możliwe dzięki temu, ze
muzycy pochodzili z Australii i mieli jednak inną wrażliwość niż Brytyjczycy
czy Amerykanie, a przez to i ich muzyka miała w sobie dozę oryginalności która decyduje
o tym, że jakiś wykonawca i jego dzieło wyróżnia się na tle innych.
Brzmienie większości utworów z tego albumu opiera się na
pięknych ale też niebanalnych liniach melodycznych granych przez gitary, co z
kolei wskazuje na wielką inspirację jaką dla Master’s Apprentices był The Beatles.
Natomiast ujawniający się w tych nagraniach rockowy (głównie garażowy) pazur sprawiał,
że w epoce grupę nazywano australijskimi The Rolling Stones. Porównywano ich
też do The Doors, choć akurat w tym wypadku było to porównanie nie całkiem
słuszne. Grupa miała dobrego wokalistę o charakterystycznej barwie głosu i
umiała stworzyć dobry repertuar, ale zabrakło jej szczęścia i determinacji. Należy
tylko ubolewać nad faktem, że w epoce kariera tego utalentowanego zespołu
załamała się po jego przyjeździe do Europy.
W młodości nigdy nie słyszałem o tym zespole, a tym bardziej
nie miałem jego płyt. Po raz pierwszy jego płytę, akurat tę właśnie z
charakterystycznym duchem palącym papierosa i siedzącym na krześle, zobaczyłem w
magazynie „Tylko Rock” pod koniec lat 90. XX w. przy okazji jednego z
felietonów Jacka Leśniewskiego. Oczywiście z powodu niedostępności tej płyty na
CD nie mogłem jej przez wiele lat kupić. Nabyłem ją dopiero stosunkowo niedawno
i to w wydaniu nieoficjalnym, ale bardzo starannie wydanym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz