Khan (Chan) to brytyjski zespół działający w okresie od
kwietnia 1971 do października 1972 r. Jego założycielem i liderem był zaledwie
dwudziestojednoletni londyński gitarzysta Steve Hillage (wł. Stephen Hillage)
pozostający pod wpływem Johna Cotrane’a i Jimi Hnedrixa. Pomimo młodego wieku,
w tym czasie był już doświadczonym muzykiem znanym z występów w zespołach:
Uriel i Arzchael, gitarzystą o ukształtowanym stylu ale też młodym
człowiekiem nadal szukającym swej drogi życiowej. Z tego ostatniego powodu
podjął naukę na University of Kent w Canterbury gdzie studiował historię i
filozofię. Jednocześnie dalej rozwijał swoją pasję kompozytorską i ćwiczył
technikę gitarową. Po trzech semestrach nauki postanowił utrwalić swoje nowe
pomysły muzyczne na płycie. W tym celu udał się do Londynu, gdzie podpisał
kontrakt w wytwórnią Deram na nagranie albumu i pozyskał jako menadżera Terry
Kinga opiekującego się też grupą Caravan. Następnie skompletował grupę muzyków
do zespołu towarzyszącego. Jednak nie wszyscy wybrani przez niego pierwotnie muzycy
ostatecznie znaleźli się w składzie, który nagrał omawianą tutaj płytę.
W pierwotnym składzie zespołu Khan występowali dwaj znani
już muzycy: perkusista Pipe Pyle (ex Chicken Shack) i klawiszowiec Dick
Henninghen (ex The Crazy World Of Arthur Brown). Pierwszy z nich odszedł do
zespołu Gong. W składzie z nimi Khan intensywnie wówczas koncertował w klubach
Londynu, Liverpoolu i Oxfordu oraz innych miejscach poprzedzając występy takich
wykonawców jak: Steamhammer, Caravan, If, Gnidrolog. Po zmianie perkusisty i
klawiszowca w jesieni 1971 r. grupa nadal koncertowała m.in. występując jako
support przed Genesis i Vand Der Graf Generator.
Ostatecznie omawiany tutaj album nagrano w następującym
składzie: Steve Hillage (gitara, śpiew), Nick Greenwood (gitara basowa, śpiew),
Eric Peachey (perkusja) oraz Dave Stewart (organy, fortepian, marimba, czelesta
– klawiszowy instrument perkusyjny). Właściwie wszyscy z nich byli już doświadczonymi
muzykami. Greenwood występował wcześniej z zespołem The Crazy World of Arthur
Brown, Stewart grał wcześniej z liderem w grupie Uriel, a Peachy występował
wcześniej z zespołem Dr K’s Blues Band. W okresie nagrywania opisywanego tutaj albumu
Stewart był już członkiem grupy Egg, stąd z przyczyn prawnych wystąpił na nim jedynie
jako gość.
Album „Spaces Shanty” został nagrany pomiędzy grudniem 1971
r. a marcem 1972 r. w trzech londyńskich studiach nagraniowych: Command Studios,
Olympic Studio i Decca Tollington Park Studios. Pierwsze z tych studiów,
znajdujące się przy ulicy Piccadilly w samym centrum Londynu było w tamtym
czasie jednym z największych i nowocześniejszych studiów nagraniowych w
Wielkiej Brytanii. Producentem albumu był Neil Slaven znany m.in. jako
producent albumów zespołu The Keef Hartley Band i Chicken Shack. Ale ważną rolę
w nagrywaniu i produkcji płyty odegrali też inżynierowie dźwięku: George
Chkiantz (z Olympic Studios) i Derek Varnals (z Tollington Park Studios). W tym
ostatnim studio dokonano też ostatecznego miksu albumu. Okładkę albumu
przedstawiającą bliżej nieokreślony kosmiczny wehikuł przypominający
zdezelowany samolot przygotował David Anstley – ten sam, który przygotował
równie nieokreśloną pod względem treści i formy okładkę albumu „Days Of Future
Passed” grupy The Moody Blues.
Do chwili obecnej album „Space Shanty” („Kosmiczne szanty”) ukazał
się w 30 wersjach na różnych nośnikach: 13 wersjach na płytach winylowych i 17
wersjach na płytach kompaktowych, w tym dwóch na płytach CDr. Trzy z wydań
kompaktowych mają też charakter piracki. Pierwotnie na winylu album ten wydała w
Wielkiej Brytanii 11 V 1972 r. (lub 2 czerwca) wytwórnia Deram będąca filią koncernu
Decca specjalizującą się w wydawaniu muzyki progresywnej. Album ten z nadrukiem
Deram ukazał się wówczas także w Nowej Zelandii i Niemczech Zachodnich.
Natomiast w Niderlandach wydały go wytwórnie Pink Elephant i Kingdom
Records, a we Francji - Kingdom Records. W 1976 r. płytę tę wydano także w
Japonii (Deram), a w 1978 r. w Stanach Zjednoczonych (PVC Records).
Po raz pierwszy na płycie kompaktowej album ten opublikowano w
Japonii w 1989 r. (Deram) i było to jedyne wydanie tej płyty w latach 80. Dwa
lata później, bo w 1991 r. przygotowano kolejną japońską edycję tego albumu
także firmowaną przez Deram. W 1990 r. album ten wznowiono na płycie
kompaktowej we Francji (Mantra). Jednak dopiero dwa kolejne wydania tego
albumu: europejskie i amerykańskie wydane przez Deram w 1992 r. były bardziej dostępne (przy czym
edycja amerykańska została wkrótce później wycofana ze sprzedaży). Spośród
późniejszych wznowień kompaktowych na uwagę zasługują dwa wydania tego albumu z 2008
r.: japońskie zrealizowane w technice SHM-CD w limitowanej edycji w postaci
tzw. papersleeve (Deram) i europejskie z 2008 r. (Esoteric Recordings) w tradycyjnym
plasitkowym pudełku (to tutaj omawiane).
Program oryginalnego albumu obejmował jedynie sześć
dłuższych kompozycji, po trzy po każdej stronie płyty winylowej. Pięć z nich
skomponował Steve Hillage, a tylko jedna „Mixed Up Man Of The Mountains” była wspólnym
dziełem Hillage’a i Greenwooda. Na wydaniach kompaktowych dodano dodatkowe
nagrania z okresu pracy nad tym albumem.
Album otwiera ponad dziewięciominutowa kompozycja „Space Shanty”. Nie ma ona typowej i prostej w formie budowy charakterystycznej dla rocka i pod względem konstrukcji przypomina niektóre późniejsze
nagrania Patha Methenego, w których utwór zaczyna się jakby od środka, czy
wręcz od końca i rozwija w bliżej nieznanym i nieprzewidywalnym kierunku. Nie
ma tutaj więc mowy o klasycznym schemacie nagrania rockowego opierającego się na triadzie, typu wstęp z zarysem melodii, a potem jej rozwinięcie z solówkami i wreszcie na
końcu z powrotem do głównego tematu, a tym bardziej o budowie typu zwrotka-refren.
Utwór zaczyna się i kończy od partii wokalnej uzupełnionej jazz-rockową sekwencją
rytmiczną (bardzo przypominającej niektóre nagrania The Mothers Franka Zappy).
Po tym nietypowym wstępnie nagranie rozwija się nieco leniwie bazując na
stonowanej grze instrumentalistów w jazzowym stylu i na pewno jest dalekie od
konwencji rytmicznych i tonalnych charakterystycznych dla muzyki rockowej. Bardziej
rockowe brzmienia pojawiają się dopiero w jego środkowej partii dzięki partiom
solowym na klawiszach (po części bliskim muzyce dawnej), ale przede wszystkim dzięki oszołamiającej kosmicznej grze lidera na gitarze. Im bliżej zakończenia, tym
ten utwór staje się bardziej stonowany, wyciszony i bliższy brzmieniu klarownego brytyjskiego jazz-rocka. Całość kończy wyciszona partia wokalna podobna do tej
z początku nagrania. Eksperymenty gitarowe zastosowane w tym nagraniu Hillage
rozwijał później podczas kariery solowej na niektórych płytach zespołu Gong.
Nagranie „Stranded” jako
całość ma dość senny nastrój, co nie dziwi, gdyż ma bardzo stonowane
instrumentarium i dopasowany do tego sposób śpiewu wokalisty. Utwór zdominowany
jest przez brzmienie instrumentów klawiszowych grających jakby w nieco
przygaszonym stylu. Do tej formy dostosowane jest też solo gitarowe Hillage’a.
Przyjęcie takiej formuły powoduje, że nagranie to nawet pomimo zmian nastroju i
tempa sprawia wrażenie co najwyżej wariacji na temat motywu przewodniego, ale
zmienionego nie do poznania. I jedynie miejscami, pojawiają się w nim bardziej
zdecydowane partie instrumentalne przypominające, że mamy do czynienia z grupą
rockową, a nie z wysublimowanym jazz-bandem tworzącym muzykę dla garstki
fanatyków, a gruncie rzeczy sprawną technicznie i wyrafinowaną melodycznie i
rytmicznie ale jednocześnie przerażająco nudną.
Pierwszą stronę albumu
kończy nagranie „Mixed Up Man Of The Mountains” najbliższe tradycyjnie
pojmowanego progresywnego rocka. Ono także zdominowane jest prze brzmienie
instrumentów klawiszowych przez które przedzierają echa twórczości Genesis (to
samo frazowanie klawiszami przez Stewarta jak u Tony Banksa) czy Van Der Graaf
Generator (zwłaszcza sposób prowadzenia wokaliz – zresztą podobnie jak na całej
płycie). Z kolei partie wielogłosowe przywodzą na myśl podobne rozwiązania
zespołu Gentle Giant, przy czym w tym wypadku są one tylko drobnym fragmentem,
a nie konstruują całości utworu. Nagranie jako całość ma bardziej narracyjny
charakter, w którym na równych prawach jest i niejako równolegle prowadzona jest
opowieść muzyczna i słowna. Partie gitarowe Hillage’a są tutaj krótkie ale
bardziej wyraziste i wykazujące pokrewieństwo z typowo rockowym czy wręcz hard
rockowym brzmieniem. Z kolei mocno pogmatwana partia rytmiczna zawiera elementy
przetworzonej nie do poznania blues-rockowej pulsacji.
Drugą stronę płyty otwiera
nagranie „Driving To Amsterdam”. To zarazem najdłuższy utwór na tym albumie, bo
ponad dziewięciominutowy. Charakteryzuje się on bardziej klarowną melodią i
rytmiką niż wcześniejsze nagrania. Także jego partie wokalne są znacznie
bardziej tradycyjne i zbliżone do sposobu śpiewu innych typowych wokalistów prog rockowych., a więc spokojne i piosenkowe. Pod względem
podejścia do materii muzycznej utwór ten jest jakby wariacją na temat wczesnej
twórczości Genesis. I jedynie bardziej wyszukane partie na instrumentach
klawiszowych o free jazzowym charakterze oraz nietypowe zmiany tempa i rytmiki
przypominają, że mamy do czynienia z jednym z przedstawicieli szkoły Canterbury
w muzyce rockowej.
Początkowa partia nagrania
„Stargazers” ma zdecydowanie jazz-rockowy charakter w stylu fusion, ale szybko
przechodzi do typowego dla grupy stylu polegającego na prowadzeniu melodii na
bazie licznych nietypowych podziałów rytmicznych i metrycznych, co uzupełnia
piosenkowa forma wokalna. Wyróżnia się w nim partia organowa w
końcowej części utworu i oczywiście solo gitarowe lidera. To zarazem najkrótsze
nagranie na tym albumie ale na pewno jedno z najciekawszych.
Album kończy ponad ośmiominutowa
kompozycja „Hollow Stone”. Toczy się ona leniwie i w miarę przewidywalnie
(biorąc pod uwagę wcześniejsze nagrania) napędzana miarowym taktem sekcji rytmicznej i solówkami na instrumentach klawiszowych oraz gitary
lidera. Pojawiająca się tutaj figura melodyczna stworzona przez instrumenty
klawiszowe ma oniryczny charakter jest bardzo nastrojowa. W jego końcowej
partii wyróżnia się dość drapieżna solówka gitarowa Hilleage’a. Nagranie kończy
się w kakofonią charakterystyczną dla muzyki free jazzowej i awangardowej
(częste rozwiązanie stosowane przez twórców prog rockowych tego okresu, np. King Crimson).
W wydaniu kompaktowym jakie
opisuję dodano dwa nagrania, oba spółki kompozytorskiej: Greenwood-Hillage.
Pierwsze z nich to krótki utwór „Break The Chains” nie zamieszczony pierwotnie
na oryginalnym albumie (przez wiele lat było uważane za zaginione). A drugie to
wczesna, znacznie krótsza i bardziej uproszczona wersja nagrania „Mixed Up Man
Of The Mountains”. Oba utrzymane w stylistyce albumu ale mniej udane.
W sumie album „Space Shanty”
to dobra płyta utrzymana w stylistyce progresywnego rocka szkoły Canterbury. Uzyskano
na niej jednolite wręcz doskonałe brzmienie podobne do tego jakie później uzyskał
na swych płytach zespół Steely Dan, ale też z powodu którego jego muzyka była
odbierana przez niektórych jako zbyt sterylna i odpychająca. Podobne odczucia można
mieć słuchając jedynego albumu zespołu Khan. Niby wszystko na tym albumie jest w porządku, wręcz idealne, a jednak odnosi się wrażenie, ze czegoś tutaj brakuje.
W opisach często sugeruje
się, że pod względem stylistycznym muzyka na „Space Shanty” to także psychodeliczny
rock. Ale ja bym co najwyżej widział tutaj jedynie odległe echa tego stylu. Natomiast
przede wszystkim w muzyce grupy Khan widzę typowy dla tamtych czasów brytyjski
jazz-rock, subtelny, pastelowy, wyrafinowany, biegły technicznie, ale też
niezdecydowany, kompozycyjnie nie zawsze w pełni przekonywujący i miejscami
nudnawy. A co najgorsza przeintelektualizowany i zbyt emocjonalnie
zdystansowany, co nie umknęło uwadze ówczesnych słuchaczy i
krytyków (w takim stylu opisywali oni ten album w epoce). A przecież muzyka to
emocje, a skoro ich zabrakło, a dokładniej ich szczerej i gorącej nieco
szaleńczej wersji, to słuchaczowi trudno było się utożsamiać z zawartą na nim
muzyką. To z powodu tego emocjonalnego chłodu i sterylności album ten nie cieszył
się zbytnim uznaniem wśród publiczności i z biegiem czasu został zapomniany. W
zasadzie pamięć o nim podtrzymywała głównie bardzo udana solowa kariera Steve’a
Hillage’a.
Tym nie mniej Khan, to jeden z ciekawszych zespołów z
przeszłości, który nagrał dobry (dobry choć nie bardzo dobry) album, a
następnie popadał na długie lata w zapomnienie. Podobnie jak w wielu innych
wypadkach, do odnowienia pamięci o nim i jego jedynym albumie „Space Shanty” przyczynili
oddani sprawie fani poszukujący niesłusznie zapomnianych płyt, a także jej
reedycje kompaktowe.
W młodości nigdy nie słyszałem o tym albumie. Po raz
pierwszy przeczytałem o zespole Khan dzięki artykułom o zapomnianych płytach
pisanym przez Jacka Leśniewskiego, a także dzięki różnym internetowym forom na
których kolekcjonerzy chwalili się rzadkimi albumami. Płytę te kupiłem dopiero
niedawno w sklepie internetowym w Niemczech.
Pytanie i odpowiedz? Skoro ten album, aż tak mi się nie
podoba, to po co go kupiłem? To fakt, nie jestem nim aż tak zachwycony, ale
uważam że to dobra płyta, choć nie wybitna – przynajmniej w moim odczuciu.
Kupiłem ją, bo programowo zbieram stare rzadkie płyty na CD i chciałem mieć ją
w swojej kolekcji.
Lubię ten album. Działa na mnie jakoś uspokajająco. No i gra tu Dave Stewart, którego styl bardzo lubię. Dlatego często wracam też do Hatfield and the North czy National Health.
OdpowiedzUsuńA tak na marginesie. Panie Damianie proszę zdradzić nazwę tego tajemniczego niemieckiego sklepu, w którym dokonuje Pan zakupów płytowych. Oczywiście jeżeli chce Pan się tą informacją podzielić.
Witam. Dzięki za te parę słów. Wcześniej napisałem dłuższą odpowiedź, ale mi zniknęła przez złą obsługę postów.
UsuńJa też lubię ten album. Inaczej bym go nie kupił. ale też znacznie bardziej lubię wile innych płyt.
Ten tajemniczy sklep to Dodax. Często w nim kupuję, ale także w wielu innych sklepach, w tym na ebay angielskim czy bezpośrednio w Japonii. Wiele płyt mam z polskich sklepów, i tych specjalistycznych np Megadisc, i tych typowych np. MediaMarkt czy EMPiK. Jednak te najrzadsze płyty przeważnie mam odkupione od innych kolekcjonerów. Bo z reguły takie albumy zawsze są trudno dostępne. Najczęściej kupuję je za pośrednictwem znajomego prowadzącego lokalny sklep płytowy.
Jeżeli to nie problem - to proszę napisać parę słów o sobie:).