Amerykański zespół The Grateful Dead działał w latach
1965-1995 i jest jednym z najważniejszych w historii muzyki rockowej. Jest też
najważniejszym zespołem tworzącym hippissowskie brzmienie lat 60. Można
powiedzieć, że w pewnym sensie w okresie istnienia był żywym wcieleniem lat 60.
Przede wszystkim była to grupa koncertowa i wszystko co najlepsze stworzyła
podczas występów na żywo. Jej nieograniczony talent w pełni ujawniał się zawsze
podczas wielogodzinnych koncertów z niekończącymi się i wciągającymi jak
narkotyk improwizacjami. Jej albumy studyjne były zawsze słabsze, w
przeciwieństwie do ich głównego konkurenta zespołu Jefferson Airplane, którego
albumy studyjne było zawsze wyjątkowo dobre.
Jednak rynek muzyczny rządzi się swoimi prawami, a w czasach
istnienia tej grupy koncerty jedynie promowały albumy studyjne, a nie tak jak
jest obecnie, że to koncerty promują słabo sprzedające się płyty. Dlatego chcąc
nie chcąc także zespół Grateful Dead musiał nagrywać płyty studyjne. I robił to
wiedząc, że duszna i ciasna atmosfera studia nagraniowego zabijała naturalną
żywiołowość ich muzyki pozbawiając ją spontaniczności i duszy. Dusiła go też
kuratela wytwórni nagraniowej, stąd w 1973 roku grupa powołała do życia własną
wytwórnię płyt pod nazwą Grateful Dead Records. W ramach tej wytwórni
przygotowała i wydała trzy albumy studyjne i jeden koncertowy. Album „From The
Mars Hotel” (1974) był jej drugą płytą nagraną dla tej wytwórni, a zarazem jej
siódmym albumem studyjnym w ogóle. To album nierówny, bo obok nagrań wręcz
doskonałych np. „Unbroken Chain” znajdują się na nim także mniej udane, np. „Pride
Of Cucamonga”.
Album „Grateful Dead From The Mars Hotel” (bo tak brzmi jego pełna nazwa) został nagrany w marcu-kwietniu
1974 r. w Studio CBS w San Francisko w Kalifornii. Faktycznie było to dawne Studio
Coast Recorder przy Folsom Street zakupione i odremontowane przez koncern CBS.
W 1967 r. grupa nagrała w nim singla. Jerry Garcia – lider grupy – wybrał to
studio, gdyż w jego odczuciu miało ono bardziej naturalne koncertowe brzmienie
niż Record Plant Studio, w którym grupa nagrała album „Wake On The Flood”
(1973). Jednak pomimo tego grupa czuła się stłamszona przez samą atmosferę studia i to nawet pomimo tego, że częściowo wykorzystała utwory przetrenowane już
w wersjach na żywo podczas koncertów. Podobnie jak na poprzednich albumach
większość utworów napisała spółka autorska: Jerry Garcia (muzyka) i Robert
Hunter (teksty). Jednak kilka kluczowych utworów było dziełem innych muzyków
zespołu: jeden był dziełem Boba Weira (muzyka) i Perry Barlowa (tekst), a dwa
były dziełem Phila Lescha (muzyka) i Roberta Petersena (tekst).
Album ten został nagrany w składzie: Jerry Garcia (gitara
prowadząca, śpiew), Bob Weir (gitara, śpiew), Phil Lesh (gitara basowa, śpiew),
Bill Kreutzmann (perkusja), Donna Jean Godchaux (śpiew), Keith Godchaux
(instrumenty klawiszowe, śpiew). Ten podstawowy skłąd uzupełniło dwóch muzyków
dodatkowych: Ned Lagin grający na syntezatorze i John McFee grający na gitarze
hawajskiej. Produkcja albumu była wspólnym dziełem zespołu, ale korzystano też
z pomocy inżynierów dźwięku.
Początkowo album nosił roboczy tytuł „Ugly Roomers”
(„Brzydkie pokojówki”) potem przerobiony na „Ugly Rumours” („Brzydkie plotki”)
wreszcie na „From the Mars Hotel” („Z hotelu na Marsie”). Tytuł nawiązywał do
prawdziwego, choć opuszczonego już wówczas hotelu w San Francisko znajdującego
się obok studia w którym muzycy nagrywali ten album (obecnie już nie
istniejącego). Niegdyś mieszkał w nim słynny amerykański poeta i pisarz Jack
Kerouac – jeden z trzech najważniejszych twórców ery beat generation. Hotel ten
uwieczniono też na przedniej stronie okładki, ale ulokowano go w marsjańskiej
scenerii. Pierwotny tytuł albumu także został umieszczony na okładce,
tyle że zapisano go w odbiciu lustrzanym. Drugą stronę okładki zdobiły
komiksowe rysunki muzyków siedzących w kosmicznym pokoju hotelowym, poprzebieranym w dziwaczne stroje i oglądającym telewizję. Nie były one jednak
przypadkowe, a były aluzjami do aktualnej sytuacji poszczególnych postaci, np.
Donna Godhaux, która została akurat matką została przedstawiona jako Madonna z
dzieckiem. Autorem okładki tego albumu było Studio Graficzne Kelly/Mouse
(Antona Kelley / Stanleya Mouse), które zaprojektowało okładki do kilku
wcześniejszych płyt zespołu m.in. do albumu „American Beauty”.
Oryginalny album „From The Mars Hotel” nie jest zbyt długą
płytą, bo liczy nieco ponad 37 minut muzyki i obejmuje jedynie osiem utworów,
po cztery po każdej stronie płyty winylowej. Do chwili obecnej album ten ukazał
się w około 70 wersjach na różnych nośnikach: 45 wersjach na płytach
winylowych, 3 wersjach na kasetach 8-Trk, 4 wersjach na kasetach
magnetofonowych i 16 wersjach na płytach kompaktowych i 2 wersjach w postaci
plików cyfrowych. Pierwotnie a płycie winylowej wydała go własna wytwórnia
grupy Grateful Dead Records w czerwcu 1974 r. Album ten ukazał się wówczas w Stanach
Zjednoczonych, Kanadzie, Australii, Francji, Japonii, Niemczech Zachodnich, a
także w kilku innych krajach przy czym tam został wydany przez inne wytwórnie,
we Włoszech (Unitet Artists), w Nowej Zelandii (Atlantic) i Jugosławii (Suzy).
W drugiej połowie lat 70. album ten był jeszcze kilkakrotnie wznawiany w
różnych krajach, ale z powodu zmian na rynku muzycznym stawał się coraz z mniej
popularny, a zarazem był coraz rzadziej wznawiany.
Po raz pierwszy na płycie kompaktowej wydała go już 1985 r.
amerykańska wytwórnia Mobile Fidelity Sound Lab (MFSL) specjalizująca się w
audiofilskich wydaniach płyt. Następnie ukazały się dwa nowe wydania tego
albumu na CD przygotowane w 1989 r. Jedno z nich było zachodnioniemieckie firmowane
przez wytwórnię Line Records na licencji GDR (to tutaj omawiane) i drugie
amerykańskie firmowane przez wytwórnię Grateful Dead Records. Jednak oba te
wydania miały charakter niszowy i w epoce były bardzo drogie i trudno dostępne.
Bardziej dostępne były dopiero późniejsze wydania tej płyty. Najciekawsze jest
wydanie tego albumu przez Rhino w dgigipacku z 2006 r. zrealizowane w technice
HDCD i poszerzone o szereg nagrań dodatkowych. Najnowsze kompaktowe wydanie
tego albumu pochodzi z 2019 i zostało przygotowane w hybrydowej technice SACD
przez firmę MFSL.
Album otwiera utwór „U.S.
Blues” („Amerykański blues”) grany wcześniej przez grupę pod tytułem „Wave
That Flag”. To jednak nie tyle blues, co raczej nowoczesny rock and roll, do
którego ewidentnie nawiązuje rytmika piosenki, co podkreśla żywiołowa gra
fortepianu. Każdym swym taktem przypomina ono o tym, że muzyka to przede
wszystkim bezpretensjonalna rozrywka i ma służyć głównie odprężeniu. W sumie to
radosne i żywiołowe nagranie z biegiem czasu stało się ulubionym bisem granym
przez grupę na zakończenie wielu koncertów.
Utwór „China Doll” („Chińska
lalka”) to wręcz klasyczny przykład acid rocka granego przez grupę, w tym
wypadku inspirowanego przez muzyką chińską. Nagranie ma powolne tempo niczym
narkotyczne wizje, ale pomimo sennego nastroju ma też ogromną wewnętrzną siłę w
magiczny sposób zmuszającą słuchacza do wciągania się w jego odrealniony świat.
Aranżacja tego utworu jest daleka od stereotypów muzyki rockowej i mieni się
subtelnymi barwami instrumentów i wokalnymi. W jego wypadku stwierdzenie o sile
spokoju staje się najlepszym określeniem charakteru tego nagrania. Pierwotnie
utwór ten nagrano w innej wersji już podczas sesji do „Wake Of The Flood”, ale
nie został on wówczas wydany. To jedno z najlepszych nagrań na tym albumie stąd
nie dziwota, że było ono częstym punktem na koncertowych listach Grateful Dead.
Tekst utworu w formie wolno skojarzonych myśli opowiada o kimś na rozdrożu, kto
zrobił coś niewłaściwego i grozi mu upadek (albo nawet już upadł), ale podmiot
liryczny nakazuje mu wziąć swoją porcelanową chińska lalkę będącą uosobieniem
wszystkiego co mu drogie, a tak bardzo kruchego jak ta lalka.
„Unbroken Chain”
(„Nieprzerwany łańcuch”) to jedno z najpiękniejszych nagrań jakie kiedykolwiek
stworzył nie tylko zespół Grateful Dead ale i każdy inny zespół rockowy. Utwór
ten, to dzieło spółki kompozytorskiej basity grupy Phila Lesha, który był też w
nim głównym wokalistą i poety Roberta Petersena, a zarazem najdłuższe nagranie
na tym albumie, bo ponad sześciominutowe. Tytuł utworu jest fragmentem jego
refrenu mówiącego o nieprzerwanym łańcuchu smutku i pereł, nieba i morza,
zachodniego wiatru, ciebie i mnie. Niejednoznaczny tekst jest też jednak
polemiką ze złem tego świata, w tym z kaznodziejami wiele mówiącymi o miłości a
jednocześnie szczującymi swe psy na niewiernych. Utwór ma dość skomplikowaną
konstrukcję i powolną narrację, ale ze swymi wyjątkowo pięknymi melodiami,
dopracowaną w każdym szczególe aranżacją i wysublimowanymi partiami wokalnymi
ujmuje od pierwszego przesłuchania. Linia basu Lesha i towarzyszący jej
fortepian tworzą tutaj wręcz doskonałą harmonię. W środkowej części ma
niewielki fragment improwizowany jakby przygotowany z myślą o rozbudowaniu na
koncertach oraz wyjątkowo intrygującą partię na syntezatorze graną przez Neda
Logana. To ona niegdyś tak zachwyciła swym nowatorstwem anglosaskich krytyków
muzycznych, bo była daleka od instruktażowych form obsługi tego instrumentu i
ogranych brzmień zespołów progresywnych używających syntezatorów. Niestety z
nieznanych przyczyn, może z powodu trudności oddania jego aranżacyjnych
subtelności na żywo, utwór ten praktycznie nie był grany na koncertach.
Kończące pierwszą stronę
analogowego albumu nagranie „Loose Lucy” („Swobodna Lucy”) ma bardziej funkowy
charakter, co uwidacznia się w charakterystycznych dla tej muzyki podziałach
metrycznych, akcentujących rytm i wkrótce później na masową skale uproszczonych
do maksimum przez muzykę disco. Niestety nie jest to już nagranie tak dobre jak
poprzednie. Ale też trudno dorównać czemuś prawie doskonałemu. Pierwotnie
wybrano go, wraz z utworem „US. Blues”, na drugą stronę singla promującego
album. W jego wielogłosowych partiach wokalnych słychać echa muzyki gospel.
Drugą stronę pierwotnego albumu winylowego otwierało
nagranie „Scarlet Begonias” („Szkarłatne
begonie”) inspirowane folklorem karaibskim. Utwór ten powstał dopiero na krótko
przed sesją nagraniową i reprezentuje bardziej typowe rockowe brzmienie zespołu
z charakterystycznymi dla niego podziałami rytmicznymi, wokalizami i powolnymi
solówkami. Na pierwszy rzut oka to zwykła piosenka i dopiero po uważnym
wsłuchaniu się można dostrzec całe jej aranżacyjne bogactwo. Na przykładzie
tego nagrania widać też doskonałość sekcji rytmicznej grupy, w której wszystko
działa wręcz idealnie tak, że prawie nie słyszy się perkusji. Innymi słowy zrealizowano
w nim naczelną ideę dawnych dobrych perkusistów jazzowych nakazujących aby grać
tak, żeby się nie słyszało perkusji. Dzięki takiemu podejściu więcej słychać
subtelności melodycznych tworzonych przez inne instrumenty, w tym gitarzystów i
klawiszowca. W końcowej partii tego utworu niewielką partią improwizowaną zabłysnęła
tez Donna Godchaux, choć znacznie skromniejszą niż kosmiczny krzyk Claire Torry.
Z kolei „Pride Of Cucamonga”
("Duma Cucamonga") autorstwa spółki (Lesh/Pertersen) to przykład utworu w stylu country, czy
raczej folk country granego przez tę grupę. To typowa dla tego stylu prosta w
formie ballada, ale z partią na gitarze hawajskiej graną przez Johna McFee.
Oczywiście charakterystyczna knajpiana melodyka country może zdenerwować
każdego fana rocka, ale nic się na to nie poradzi, bo grupa zawsze miała
słabość do grania utworów w tym stylu. Jej twórczość wyrastała bowiem z różnych
form amerykańskiej muzyki popularnej, a jedną z nich było country. Nie tylko ja
uważam, że to jedna z gorszych kompozycji na tym albumie, nie przez to że jest
w stylu country, ale przez to, że jest nudna i bez wyrazu. Nawet sam zespół
musiał uznać, że to nie najlepszy utwór, skoro zrezygnował z grania go na żywo.
Nieco lepsze jest kolejne nagranie „Money Money” („Pieniądze, pieniądze”) autorstwa Weira
i Barlowa. To kolejne deadowskie połączenie wczesnego rocka and rolla, bluesa i
muzyki gospel. Utwór ten jest sprawnie zagrany, ale oscyluje wokół
przeciętności kompozycyjnej i wykonawczej co także go dyskwalifikuje. I może
nie jest aż tak nudny jak poprzednie nagranie, ale na pewno należy do dwóch
najgorszych na tym albumie.
Album kończy utwór „Ship Of
Fools” („Statek głupców”) należący z kolei do najlepszych na tej płycie. Linie
basu Lescha nadają mu solidny fundament na którym zbudowano melodie i lekko
oniryczny nastrój tego utworu. Podkreśla to wiodący wokal Jerry Garciii z jego
zdolnością wyrażania głosem skomplikowanych emocji i jego wciągającą powolną
grą na gitarze. Połączenie epickiego choć mocno niejednoznacznego tekstu z
muzyką grupy stworzyło razem intrygujące dzieło. Jest to zarazem jest jeden lepszych
przykładów psychodelicznego stylu grupy. Tekst utworu mówi o tym jak podmiot
liryczny udał się do kapitana „Statku głupców” rozumianego i dosłownie i
metaforycznie jako łodzi którą podróżujemy przez życie. Powiedział mu, że nie
chce już być niewolnikiem za żebraczą płacę i rozpoczyna nowe życie, ale
pragnie też ostrzec innych „głupców” przed marnym losem i nieuchronną
katastrofą. Z drugiej strony wie, że ludzie zawsze będą pragnęli władzy i
pieniędzy, dlatego na końcu podmiot liryczny smutno konstatuje, żeby bezmyślnie
nie wyciągać ręki, bo flaga zwycięstwa zostanie ponownie podniesiona na statku
głupców.
Muzyka stworzona przez Grateful Dead na tym albumie ma w
najlepszych jego momentach najwyższy stopień wyrafinowania aranżacyjnego i jest
połączeniem kilku różnych stylów muzycznych: amerykańskiego folk rocka, country
rocka, wczesnego rock and rolla, acid rocka i rocka
psychodelicznego, a nawet funku i muzyki gospel. Ta mieszanka nie irytuje, bo
grupa posiadła wyjątkową zdolność do adaptowania każdego stylu we własny oryginalną
strukturę muzyczną. W sumie styl muzyczny zespołu moglibyśmy nazwać
gratefudeadowym, w którym wszystkie pomniejsze elementy tworzą połączone ze
sobą jeden nierozerwalny monolit muzyczny. Jak napisał w swej wielkiej rock
encyklopedii W. Weiss „Powstała płyta pełna cudownych, wysmakowanych melodii,
wspaniałych harmonii i żywych, intrygujących barw”. Od siebie mogę dodać tylko
tyle, że aby się w pełni w niej rozsmakować trzeba też samemu być koneserem.
Po raz pierwszy przeczytałem o tej płycie artykule W. Weissa
w magazynie „MM. Jazz” w 1980 r. Od razu zapragnąłem jej posłuchać, ale
oczywiście nie było to możliwe, ani wówczas ani przez następne kilkanaście lat.
W Polsce Grateful Dead nigdy nie był popularnym zespołem i mało kto miał jego
płyty. Tym bardziej w PRL nie można było ich łatwo nagrać – bo ich kupienie tym
bardziej nie wchodziło w grę z powodu wysokich cen. Gdy już nastały lata 90. i
w Polsce szerzej pojawiła się płyta kompaktowa album ten nadal przez wiele lat
nie był łatwo dostępny, bo istniały tylko jego nieliczne wydania na tym
nośniku. Dopiero w 1996 r. sprowadziłem ten album z Niemiec, za pośrednictwem
miejscowego sklepu płytowego. Była to wówczas bardzo rzadka i droga płyta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz