W kapryśnym świecie muzyki popularnej nie wystarczy być zdolnym, czy nawet wybitnie zdolnym i tworzyć wspaniałe dzieła muzyczne, aby odnieść sukces, ale jeszcze trzeba zdobyć poklask wśród masowej publiczności i przychylność krytyków muzycznych. Przykładem takiej osoby, która pomimo w swych wybitnych zdolności i bardzo dobrych płyt jakie stworzyła nie odniosła jednak aż takiego sukcesu komercyjnego i uznania na jakie zasługiwała jest szwajcarski pianista i klawiszowiec Patrick Moraz.
Ten urodzony w 1948 r. w Morges w Szwajcarii muzyk (a
dokładniej w samolocie nad tą miejscowością) był w dzieciństwie cudownym
dzieckiem, bo od najmłodszych lat grał na skrzypcach, fortepianie i perkusji.
Co więcej już wieku pięciu lat komponował utwory na fortepian. Parę lat później
rozpoczął samodzielne studia nad muzykę klasyczną i jazzem. Po wypadku w którym
złamał kilka palców w ręce jego kariera jako pianisty stanęła pod znakiem
zapytania, ale dzięki wielkiej determinacji odzyskał sprawność w palcach
złamanej dłoni. Przypuszczalnie z powodu tego wypadku czasowo porzucił muzykę i
zaczął studiować języki klasyczne: grekę i łacinę (potem przez pewien czas
utrzymywał się z korepetycji z tych języków). Nawiasem mówiąc jego ojciec
teżnie był byle kim, bo kierownikiem tras koncertowych polskiego wirtuoza
fortepianu Ignacego Paderewskiego.
Po odzyskaniu sprawności w obu rękach mały Patrick rozpoczął
studia muzyczne w konserwatorium w Lozannie, a następnie w Paryżu, gdzie jego
nauczycielką była słynna Nadia Boulanger. Pierwszym większym sukcesem młodego
Moraza było zdobycie przez niego w 1963 r. nagrody indywidualnej w kategorii
najlepszy solista na festiwalu jazzowym w Zurichu. Na imprezie tej pojawiał się
także w następnych latach, zdobywając kolejne nagrody, ale też poznając
wybitnych jazzmanów. Jeden z nich, John Coltrane, zaprosił go w 1965 r. do
otwierania koncertów jego europejskiej trasy.
Moraz wiedział, że jako Szwajcar, ma małe możliwości
zrobienia większej kariery muzycznej, w świecie zdominowanym przez anglosasów, dlatego
z biegiem czasu jego głównym celem było przeniesienie się na stałe do Wielkiej
Brytanii i zorganizowanie tam nowego zespołu, tym razem już bardziej rockowego.
W takich okolicznościach powstała grupa Mainhorse grająca jazz-rocka. Potem
jego kariera przyspieszyła, bo wraz z dwoma były mi członkami The Nice założył
super trio Refugee, które jednak szybko porzucił na rzecz zespołu Yes znajdującego
się wówczas u szczytu światowej kariery. Nagrał z nim bardzo dobry album
„Relayer” (1974), w epoce krytykowany, dzisiaj podziwiany. Niektórzy z członków zespołu
Yes, a zwłaszcza wokalista Jon Anderson i gitarzysta Steve Howe, byli do niego od
początku sceptycznie nastawieni. W ostateczności doprowadzili też do jego odejścia
z tego zespołu.
W każdym razie swą pierwszą płytę solową „The Story of I”
(1976) Moraz nagrał i wydał jeszcze jako członek zespołu Yes. Dopiero podczas
pracy nad albumem „Going For The One” został usunięty z tej grupy, stąd miał
czas na przygotowanie drugiej płyty solowej „Out in the Sun” (1977). Była ona
silnie inspirowana muzyką brazylijską, co miało znaczenie także przy tworzeniu
przez Moraza następnej płyty.
Album „Patrick Moraz” znany też pod tytułem „Patrick Moraz
III” był jego trzecią płytą solową – moim zdaniem najlepszą w jego karierze
muzyka rockowego. Album ten został nagrany etapami: najpierw w Phonogram
Studios w Rio de Janeiro (22-24 VI 1978), a następnie dokończony w (VIII 1978
r.) w Aquarius Studios w Genewie. Gotowa płyta ukazała się jesienią 1978 r.
Autorem bardzo ciekawej okładki tego albumu przedstawiającej Patricka Moraza z
widoczną w tle dwudzielną panoramą przedstawiającą fragment pustyni z górami oraz
nowoczesne wieżowce nad wodą, był Cooke Key. Było to dosłowne zilustrowanie dualizmu
świata przedstawionego w muzyce tego koncepcyjnego albumu. A koncepcja ta polegała na przedstawieniu walki pomiędzy światem prymitywnym, reprezentowanym przez instrumenty akustyczne (perkusja i fortepian akustyczny), a światem cywilizowanym reprezentowanym przez instrumentarium elektroniczne (mellotron, syntezator, itp). Całość zaaranżowano jedynie na instrumenty klawiszowe i perkusyjne, by odciąć się od typowych brzmień progresywnego rocka czy muzyki klasycznej. Tytuł albumu
„Patrick Moraz” i postać muzyka na przedniej okładce były też jakby nowym
otwarciem w karierze tego muzyka – jak się okazało nie całkiem udanym, bo płyta
nie sprzedawała się tak dobrze jakby sobie tego ten muzyk życzył.
Album „Patrick Moraz” ukazał się jak dotąd jedynie w 25
wersjach na różnych nośnikach: 17 wersjach winylowych, 7 wersjach kompaktowych
i jednej wersji na kasecie magnetofonowej (indonezyjski pirat wydany w epoce).
Pierwotnie na płycie winylowej wydała go wytwórnia Charisma w 1978 r. Album ten
ukazał się wówczas w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie,
Japonii, Niemczech Zachodnich, Holandii i Skandynawii. Rok później wydano go
też w Brazylii. Pomimo tego, że była to pod względem muzycznym bardzo dobra
płyta, to jednak z powodu specyfiki stylistycznej łączącej brzmienia klasyczne
z eksperymentalnymi, brazylijskimi i elektronicznymi nie odniosła sukcesu na
jaki zasługiwała. Z tego powodu w kiczowatych muzycznie latach 80. nie
wznowiono jej ani razu, a w złotej dla płyty kompaktowej dekadzie lat 90. –
tylko raz.
Po raz pierwszy na CD wydano ją w Japonii pod zmienionym
tytułem jako „Patrick Moraz III” (Virgin Japan, Charsisma), ale w tej wersji
była to bardzo rzadka i trudno osiągalna płyta. Bardziej dostępnym uczyniło ją
dopiero wznowienie brytyjskie wytwórni Time Wave z 2006 r. (wznowione przez Esoteric w 2019 r.). Tego samego roku
ukazało się zresztą nowe wydanie japońskie tego albumu sygnowane przez
wytwórnię Arcàngelo (na jego podstawie wydano też rosyjską piracką edycję tej
płyty). Dwa pozostałe wydania tego albumu na kompaktach, to także wydania
japońskie: Air Mail Archive (2009) i Belle Antique (2019). Jak widać na
kompakcie nigdy nie została ona wydana w kontynentalnej Europie czy w USA.
Oryginalny album tworzyło jedynie siedem utworów, trzy po
stronie pierwszej („Jungles Of The World”, "Temles Of Joy”, „The Conflict”) i
cztery po drugiej stronie płyty winylowej („Primitivisation”, "Keep The Children
Alive”, „Intensions”, „Realization”). Trzy pierwsze nagrania podzielone były na
mniejsze części. W wydaniach kompaktowych pozostawiono ten podział przy czym w
niektórych z nich dodano jedno nagranie dodatkowe. Generalnie to album głównie
instrumentalny, ale ma też dwa utwory z partiami wokalnymi. Wszystkie utwory
skomponował i zaaranżował Patrick Moraz. Grał też na wszystkich instrumentach
klawiszowych, od fortepianu i klawesynu, przez różnego rodzaju syntezatory w
tym minimoga i polymoga Yamahy, a także na innych: wibrafonie, marimbie, czymś
zwanym computronem, wykorzystywał także wokoder. Jego dziełem były też niektóre
partie wokalne i gwizdy ptaków oraz niektóre partie perkusyjne. Napisał też
teksty dwóch piosenek. W nagraniu albumu wspomagał go Djalma Correia na
instrumentach perkusyjnych oraz zespół perkusistów z Rio de Janeiro, a wokalnie,
w jednym z nagrań, Joy Yates. Producentem tego albumu był sam Patrick Moraz.
Album otwiera prawie sześciominutowy utwór „Jungles Of The
World („Dżungle świata”) składający się z trzech podczęści: „Green Sun”,
„Tribal Call” i „Communion”. Utwór jest w całości instrumentalny i rozpoczyna
się od odgłosów dżungli, a dokładniej gwizdów ptaków oraz oddechu człowieka (Djaimy). Te rozproszone odgłosy dżungli stopniowo ewoluują w rytmiczne bity brazylijskiego tańca plemiennego, który przekształca się w bardziej wyrafinowany muzyczny temat główny. Pierwsza przemiana następuje w połowie drugiej minuty, kiedy wchodzi wspomniany motyw melodyczny grany przez Moraza na fortepianie i instrumentach
klawiszowych dopełniony brazylijskimi rytmami zatrudnionych przez niego
perkusistów. Utwór jest pełen odczuwalnej letniej beztroski, trochę leniwy i
lekko niepokojący, ale też w miarę optymistyczny. W warstwie ideowej to ukazanie ewolucji instrumentów muzycznych od prymitywnego uderzania kawałków drewna po zaawansowane technologie syntezatorowe współczesności.
Następujące po nim ponad sześciominutowe nagranie „Temples
Of Joy” („Świątynia Radości”) także podzielone zostały na trzy podczęści:
„Opening Of The Gates”, „Overture”, „The Feast (A Festa)”. Nagranie to ukazuje połączenie świata muzyki dawnej i współczesnej w tytułowej Świątyni Radości. Utwór rozpoczyna się
od górnolotnej partii organów w bachowskim stylu, jak przystało na temat
świątynny, ale szybko przechodzi do istnej kawalkady przeplatających się
brzmień instrumentów klawiszowych w jazzowym stylu. Nie zabrakło tutaj drobnych
improwizacji i wszędobylskich rytmów perkusyjnych, przy czym w przeciwieństwie
do pierwszego nagrania cofnięto je nieco na drugi plan. Główna melodia utworu
to stopniowo narasta do kulminacji, to opada, ale nieustannie prze do przodu
nie zostawiając słuchaczowi wytchnienia. Wrażenie robią syntezatorowe
improwizacje Patricka.
Pierwszą stronę pierwotnej płyty kończył utwór „The
Conflict” („Konflikt”) także podzielony na pięć podczęści: „Chamada
(Argument)”, „Opposing Forces”, „The Battlefield”, „Dissolution”, „Victory”. To
najdłuższe nagranie na tym albumie. Nagranie to ideowo przypomina, że święto muzyki nie trwa wiecznie i nie jest dostępne zawsze, bo ludzie mają skłonność do konfliktów. W tym wypadku chodzi o konflikt i dominację instrumentów wpsółczesnych nad bardziej prymitywnymi. Utwór wyłania się jakby z poprzedniego
nagrania i rozpoczyna się od syntezatorowego intro Moraza. Potem następuje
wyciszenie z którego wyłania się struktura muzyczna bliska w brzmieniu klasycznemu
progresywnemu rockowi. Syntezatorowe i klawesynowe improwizacje miejscami
przypominają wcześniejsze utwory Moraza np. te grane przez niego z Refugee, ale
bez charakterystycznego dla tamtej grupy rockowego pazura. Tutaj więcej jest
związków z tradycyjną muzyką symfoniczną, zwłaszcza pod względem formy, choć
oczywiście nie zabrakło także instrumentarium perkusyjnego, ale tutaj jakoś tak
bardziej schowanego. Kakofoniczna końcówka tego utworu, gdzie zobrazowano
tytułową bitwę (tytuł jednej z podczęści), faktycznie wydaje się być starciem
zbrojnym na instrumenty po którym następuje uspokojenie i finałowe zwycięstwo.
Drugą stronę oryginalnego
albumu otwierała kompozycja ponad pięciominutowa kompozycja „Primitivisation”
(„Prymitywizacja”). Owa prymitywizacja to stworzony przez Moraza termin oznaczający połączenie prymitywizmu i cywilizacji. Nagranie to ma bardziej niż poprzednie awangardowy
charakter co uzewnętrznia się w nietypowych rytmach, skomplikowanej nieliniowej
i mrocznej melodii i partii wokalnej z głosem zniekształconym wokoderem.
Instrumenty perkusyjne tworzą tutaj coś w rodzaju ściany dźwięku. Ta ilustracja wymyślonej pieśni miłosnej pomiędzy dwiema maszynami. Przetworzony głos jest niepokojący i brak w nim wszelkich oznak optymizmu, także melodycznego, charakterystycznego dla
wcześniejszych utworów. W końcowej partii muzyka akustyczna odzyskuje swe siły i przechodzi do kontrofensywy, a sam utwór nabiera bardziej
przyswajalnej formy. Uzupełnia to dadaistyczny tekst o świecie pełnym iluzji, otaczającej nas prymitywizacji, ale też o tym, ze
to wszystko jest częścią naszej ewolucji i o braku bólu egzystencji gdy czuje
się miłość.
Za to przepełniony piękną
melodią jest następny utwór „Keep The Children Alive” („Zachowaj dzieci przy
życiu”) z partią wokalną w wykonaniu Joy’ea Yates’ea, to kolejne nagranie
ujawniające klasyczne formy muzyczne jakie wykorzystuje Moraz do budowy swych
kompozycji. Przejawiają się one po raz kolejny w formie i melodii tego
nagrania. Utwór jest klarowny i harmonijnie skonstruowany. Przebijający się przez anarchię współczensego instrumentarium głos ludzi jest pochwałą żywotności muzyki akustycznej i człowieczeństwa. Jego partia wokalna
jest wysunięta na pierwszy plan. Opowiada o konieczności utrzymania dzieci (w
tym wypadku chodzi innych ludzi) przy życiu w świetle Słońca i miłości. Pomiot
liryczny poucza, że nigdy nie należy zapomnieć o otworzeniu dla nich świątyń
radości, a one z wdzięczności zabiorą go wtedy poza granice wieczności.
Niespełna czterominutowy „Intentions” ("Intencja") to popis Moraza jako
pianisty. Gra on tutaj w stylu wielkich klasyków, głównie Chopina. Podobnie do
naszego wielkiego mistrza utwór ten jest bardzo romantyczny, ale i
nieprzewidywalny. Innymi słowy nagranie to bardziej przypomina zwycięskie popisy
finalistów konkursu chopinowskiego niż typowe nagrania rockowe czy jazzowe. Ideowo nagranie to wzywa do łączenia światów prymitywnych i cywilizowanych (muzycznych i rzeczywistych). I
choć to bardzo dobre subtelne i wyrafinowane nagranie fortepianowe, to jednak z
powodu swej „klasyczności” może być ono trudne do zaakceptowania dla wielu
rockowych uszu.
Pierwotnie album kończyła ponad czterominutowa kompozycja „Realization”
(„Realizacja”) będąca powrotem do bardziej rockowego grania z dużą ilością
improwizacji na instrumentach klawiszowych i nową porcją brazylijskich rytmów. To
swoiste dopełnienie myśli przewodniej albumu, w którym dokonano połączenia muzyki akustycznej i elektronicznej w harmonijną całość. To doskonałe zamknięcie
konceptu całego albumu pomyślanego jako pewna całość muzyczna i filozoficzna.
Wbrew różnym przeciwnościom album kończy się więc w miarę optymistycznie
melodiami przywołującymi na myśl afirmację życia pomimo wszelkich trudności,
jego chęć przetrwania, triumf miłości a wszystko skojarzone z krajobrazem
słonecznych plaż Brazylii.
W sumie to album w swej koncepcji bardzo podobny do arcydzieła Zappy "The Grand Wazoo", także opowiadający o walce dwóch nacji muzycznych. Może nie jest tak radykalny i wyrafinowany jak dzieło Franka, ale równie intrygujący.
W tym miejscu warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt sprawy, a mianowicie na fakt, że w muzyce rockowej czy jazzowej łatwiej być gitarzystą niż klawiszowcem. Bo gitarę można taniej kupić, a gitarzysta może z nią na koncertach paradować na przedzie sceny, gdy klawiszowiec - zwłaszcza w tamtych czasach - musiał sporo wydać na swój sprzęt, a dodatkowo siedział przeważnie ze swym sprzętem na koncertach gdzieś ukryty w głębi sceny i mało widoczny dla publiczności.
W sumie to album w swej koncepcji bardzo podobny do arcydzieła Zappy "The Grand Wazoo", także opowiadający o walce dwóch nacji muzycznych. Może nie jest tak radykalny i wyrafinowany jak dzieło Franka, ale równie intrygujący.
W tym miejscu warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt sprawy, a mianowicie na fakt, że w muzyce rockowej czy jazzowej łatwiej być gitarzystą niż klawiszowcem. Bo gitarę można taniej kupić, a gitarzysta może z nią na koncertach paradować na przedzie sceny, gdy klawiszowiec - zwłaszcza w tamtych czasach - musiał sporo wydać na swój sprzęt, a dodatkowo siedział przeważnie ze swym sprzętem na koncertach gdzieś ukryty w głębi sceny i mało widoczny dla publiczności.
W kompaktowym wydaniu tego albumu jakie tutaj omawiam do
repertuaru oryginalnej płyty dodano jedno dodatkowe nagranie, ponad
dziewięciominutową kompozycję „Museka Magika”. Utwór ten ma bardziej awangardowy
charakter niż wszystkie pozostałe na tym albumie. Ale jest to także utwór w
jakimś tam sensie nie w pełni dokończony i koncepcyjnie nie całkiem pasujący do
reszty nagrań. Mniej tutaj instrumentów perkusyjnych, a więcej pianistycznej
improwizacji we free jazzowym stylu. Po pewnym czasie melodia tego utworu wraca
jednak do nurtu lekko jazzującego latynoskiego rocka, wyluzowanego i lekko
leniwego. W sumie to także bardzo dobry utwór, ale bliższy jazzu.
Jak już wspomniałem, moim zdaniem, to najlepszy rockowy
album Patricka Moraza jako solisty i jeden z ciekawszych jakie ukazały się w
nurcie muzyki rockowej w latach 70. Nigdy nie był on zbyt popularny wśród
masowej publiczności, ale koneserzy mogli być zadowoleni, bo dzięki niemu
usłyszeli wreszcie coś nowego i nietuzinkowego. Jakby się zastanawiać jaki styl
prezentuje ten album, to można powiedzieć, że fortepianową (lub klawiszową)
odmianę latynoskiego rocka inspirowaną tradycyjną muzyką brazylijską z pewną
domieszką progresywnego i eksperymentalnego rocka oraz muzyki klasycznej.
W każdym razie album ten nadal pozostaje mocno niedoceniony
także przez krytyków. Naprawdę znawcy, nie tacy jak ja, z portalu allmusic.com
przyznali mu 2/5 gwiazdek, a inni prawdziwi znawcy z portalu rateyourmusic.com przyznali mu
2,79 punktu. W sumie w obu wypadkach oznacza to, że album ten ocenili jako
wyjątkowo denny. Czy te oceny znaczą, że to zła płyta – na pewno nie. One tylko
znaczą, że może ci ludzie nie słyszeli tej płyty, lub źle ją zrozumieli i ocenili. Ale
przecież kiedyś podobni do nich inni „mądrzy” wybrali w demokratycznych
wyborach Hitlera na przywódcę. Czy zrobili dobrze?
Po nagraniu tego albumu Moraz dołączył do zespołu The Moody
Blues z którym nagrał kilka udanych płyt, ale z którego po latach także został
wyrzucony. Na szczęście zawsze był na tyle zdolnym muzykiem, by poradzić sobie
także bez rockowych gwiazd pierwszej wielkości.
Po raz pierwszy w życiu usłyszałem fragmenty tego albumu w
audycji Jerzego Kordowicza „Klasycy syntezatorów” w dniu 27 V 1982 r. Była to
audycja nadawana w Programie IV PR (późniejszym programie II po ich
przenumerowaniu). I już wówczas album ten bardzo mi się spodobał. Oczywiście
nagrałem te kilka wybranych nagrań jakie wówczas zaprezentowano i wiele razy
ich potem słuchałem, aż do rozmagnesowania taśmy na jakiej je nagrałem.
Niestety w latach 80. nie zaprezentowano tego albumu już ani razu w Polskim
Radiu przez co nie mogłem go ponownie nagrać i sobie posłuchać. Potem wiele lat
polowałem na te płytę, ale nikt mi znany jej nie miał, więc nie mogłem jej sobie
przegrać i posłuchać. Albumu tego mogłem dopiero posłuchać, gdy go kupiłem w
2008 r. w sklepie „Rock Serwis” w Krakowie. Była to wtedy dość droga płyta i
taką pozostaje do chwili obecnej. Choć obecnie można ją już w miarę tanio nabyć
w sklepie „Megadisc” w Warszawie.
"Pomiot liryczny" - brzmi fajnie :)
OdpowiedzUsuńCieszę się. Tak się określa wewnętrznego "ducha" Autora w poezji. A przecież te teksty to poezja, może niekiedy nie najlepsza, ale poezja. W wypadku Moraza - całkiem dobra.
UsuńCiekawostki dot. Ojca Patricka Moraza i Ignacego Paderewskiego nie znałem . Miło się ją czytało . Powyższy wpis jak i inne które do tej pory przeczytałem to dla mnie źródło wiedzy o opisywanych wykonawcach . Gorąco zachęcam do czytania tego niezwykle ciekawego bloga . Dla melomanów zakręconych na muzykę rockową to lektura obowiązkowa !
OdpowiedzUsuń