The Stranglers to jeden z najważniejszych zespołów w
historii muzyki popularnej i to bez przerwy działający od 46 lat. To obok Sex
Pistols, czy The Clash największy klasyk punk rocka, a potem nowej fali i
barokowego pop rocka. W Polsce jest oczywiście także znany, ale aż czy tak
popularny? Na pewno te wszystkie jego bardziej popowe płyty z lat 80. są w
miarę lubiane, ale za jego wczesnym punkowym obliczem polscy masowi odbiorcy aż
tak nie przepadają. Co dziwne jest on mniej popularny nawet wśród innych grup
punkowych, bo np. zespoły Sex Pistols i The Clash mają polskie przekłady swych
biografii, a The Stranglers nie ma.
Organizatorami tego zespołu było dwóch muzyków równocześnie:
Hugh Cornwell i Jet Black. Gitarzysta i wokalista Hugh Cornwell urodził się w
1949 r. i pochodził z Kenytish Town w dzielnicy Camden w północnym Londynie. Jego
rodzice należeli do klasy średniej, dzięki czemu miał szczęśliwe dzieciństwo i
młodość. Zgodnie z oczekiwaniami rodziców planował zostać lekarzem. Po
uzyskaniu licencjatu z biochemii na Uniwersytecie Bristolskim podjął studia na
Uniwersytecie Lund w Szwecji. Ale jego serce zawsze było bliskie muzyki, stąd w
młodości grał na gitarze repertuar bluesowy razem z późniejszym liderem
Fairport Convention – Richardem Thompsonem. Podczas pobytu w Szwecji, gdy już
skończył pracę laboranta w szpitalu w Goeteborgu, wieczorami grał w zespole
Johnny Sox. Pewnego dnia postanowił jednak zmienić swoje życie, stąd porzucił
swoją „ciepłą” posadę w Szwecji i wrócił do Londynu. Wraz z nim przyjechał tam
też zespół Johnny Sox, który zmienił nazwę na Wonderlust. Zniechęceni
trudnościami kariery jego dawni członkowie odeszli, stąd Cornwell poszukiwał
nowej ekipy muzyków poprzez ogłoszenie w „Melody Maker”.
Z kolei pochodzący z Essex perkusita Jet Black (ur. 1938 r.)
był już w tym czasie dobrze prosperującym przedsiębiorcą z branży spożywczej,
ale ciągle marzył o tym, by zostać muzykiem rockowym. Faktycznie nazywał się on
Brian John Duffy i był synem nauczyciela. Jednak sam szkoły szczerze
nienawidził dlatego imał się różnych zajęć, aż wreszcie otwarł mały browar i wytwórnię
wina w Guildford w hrabstwie Surrey. Potem rozbudował go o własną dobrze
prosperującą lodziarnię z flotą kilkunastu furgonetek do ich rozwozu. Nadal
marzył jednak o karierze muzyka, dlatego dał ogłoszenie do „Melody Maker”, że
poszukuje muzyków do współpracy. Jego anons pozostał bez odpowiedzi, ale za to w
1974 r. zobaczył w tej samej gazecie ogłoszenie, że ktoś poszukuje perkusisty do
rockowego zespołu. W ten sposób trafił na Cornwella.
Kolejnym członkiem grupy został basista i wokalista Jean–Jacques Burnel (ur. 1952), syn francuskich emigrantów i drobnych restauratorów.
Jego ojciec był też jednak rzeźbiarzem i to młody Jean po nim odziedziczył
smykałkę do sztuki. Do zespołu trafił przypadkiem, bo zarekomendował go do
niego znajomy Jeta, pewien Amerykanin, który podwoził go autostopem. W trakcie
rozmowy przyznał się że jest studentem (w tym czasie studiował historię i
ekonomię), a także początkującym muzykiem a w najbliższym czasie wybiera się
zwiedzić świat. Po spotkaniu z Cornwellem i Blackiem zmienił zdanie, porzucił
studia i plany podróżnicze, zamienił gitarę na bas i przystał do nowego zespołu. Nadal
jednak ćwiczył sztuki walki Wschodu, którym pozostał wierny przez całe życie.
Przy okazji był on też największym amantem w całym zespole do którego lgnęły
zawsze liczne fanki, a także - niestety - awanturnikiem.
Czwartym członkiem zespołu był początkowo szwedzki
gitarzysta i klawiszowiec Hans Wärmling (1943-1995), ale już w 1975 r. został
zastąpiony przez niedawno zmarłego Dave’a Greenfielda (1949-2020). Pochodził on
z średnio zamożnej rodziny i mieszkał w nadmorskim kurorcie w Brighton. Od
najmłodszych lat planował zostać muzykiem, stąd ćwiczył grę na gitarze, a potem
na instrumentach klawiszowych. W tamtym czasie był już w miarę doświadczonym
muzykiem występującym na koncertach w Wielkiej Brytanii i Niemczech Zachodnich.
Powstały w takich okolicznościach zespół nosił początkowo
nazwę The Guidford Stranglers (Dusiciele z Guidford), by wkrótce ją skrócić do
The Stranglers (Dusiciele). Nazwa zespołu nawiązywała do słynnego „dusiciela z
Bostonu”, czyli seryjnego mordercy Alberta DeSalvo, który w latach
1962-1964 zabił 13 kobiet. Choć Burnel jego nazwę tłumaczy też w inny sposób,
że termin ten oznaczał „duszenie publiczności” swoją muzyką (w rozumieniu
wytrwałości w koncertowaniu i zmaganiu się z nieprzychylnym środowiskiem). Początkowo jego styl nie był jeszcze w pełni sprecyzowany, stąd
grupa grała raczej w średnich tempach raczej bardziej liryczne melodie,
zbliżone w formie do tych znanych z jej bardziej popowych płyt z lat 80.
Dopiero pod wpływem grania w pubach zradykalizowała się i nawiązała szerzej do
korzeni muzyki rockowej z lat 50. i twardego rockowego brzmienia zespołów The
Doors i The Kinks. W okresie gdy występowała głównie w małych klubach
przetrwała dzięki determinacji i pomocy finansowej Jeta Blacka.
Przełomem dla niej i innych nowych wykonawców były trasy koncertowe
amerykańskich protopunkowców po Wielkiej Brytanii (The Ramones, Patti Smith) z
połowy lat 70., które ośmieliły tamtejszych radykałów do stworzenia własnego
oryginalnego brzmienia muzycznego i wyrazistej ideologii. Odtąd prym w
tamtejszej muzyce rockowej wiodły zespołu w rodzaju Sex Pistols, The Clash i
inne, które łączyły radykalizm brzmieniowy ze społecznym. Grupa The Stranglers
został zaakceptowana przez ruch punk, choć dość radykalnie się od niego
różniła. Bo jak już wskazano jej członkowie nie pochodzili z nizin społecznych,
byli nieco starsi, bardziej doświadczeni i rozwinięci muzycznie, a przede wszystkim
używali znienawidzonych przez punków instrumentów klawiszowych.
Inne grupy punkowe odnosiły się do niej z rezerwą, podobnie
jak punkowi ortodoksi i niechętna im prasa, która zarzucała im naśladowanie The
Doors. Grupa nie pozostawała bierna wobec tych oskarżeń i czynem wymuszała
posłuch dla siebie na koncertach, co często kończyło się bójkami. Niestety w
ich wszczynaniu celował zwłaszcza Burnel a także ekipa ortodoksyjnych fanów
grupy. W przyszłości, a wiec już po debiucie i wydaniu przez grupę drugiego
albumu (także w 1977 r.) gdy Burrnel zobaczył nieprzychylną recenzję nowej
płyty grupy w magazynie „Sounds” pobił dziennikarza tej gazety Johna Savage’a.
Incydent ten na wiele lat zepsuł stosunki zespołu z prasą. W akcie zemsty
dziennikarz ten wycinał zawsze potem wzmianki o zespole ze wszelkich publikacji i filmów o
punk roku jakie przygotowywał lub konsultował. Z tego powodu o Stranglersach nie ma słowa w jego książce, wydanej też w Polsce, o historii punk rocka i Sex Pistols. Innymi problemem były oskarżenia grupy o seksizm i
przedmiotowe przedstawianie kobiet w muzyce grupy przez środowiska feministyczne.
Album „Rattus Norvegicus” zwany też „The Stranglers IV (Rattus
Norvegicus”) był debiutem płytowym grupy The Stranglers. Pierwotnie miał nosić
nazwę „Dead on Arrival” ale pod naciskiem wytwórni w ostatniej chwili zmieniono ją na „Rattus Norvegicus”, co oznacza pospolitego w całej Europie szczura
miejskiego. Nagrano go w dwóch studiach londyńskich: TW Studio w dzielnicy
Fulham i Olympic Studios w dzielnicy Barnes pomiędzy grudniem 1976 a końcem stycznia 1977
r. Wszystkie utwory jakie się na nim znalazły były autorstwa całego zespołu, choć wkłąd poszczególnych muzyków był różny. Jego
producentem był Martin Rushnett (1948-2011) znany jako producent także innych
zespołów punkowych, np. Buzzcoks ale też Human Legaue. Autorem dość dziwnej
okładki albumu przedstawiającej muzyków w amfiladzie muzeum był Paul Henry
m.in. projektant okładek dla płyt zespołów: Dr. Feelgood, Groundhogs, czy
Hawkwind. Album ten został wydany 15 IV 1977 r. Poprzedzono go wydaniem 21 V
1977 r. singla z utworami: „Peaches / Go Buddy Go”. Natomiast do pierwszych 10
tys. kopii albumu dołączony był singiel z utworami: „Peasant In The Big Shitty
– Live” / „Choosey Susie”.
Do chwili obecnej album ten ukazał się w ok. 100 wersjach na
różnych nośnikach, nie jest wiec płytą trudno dostępną czy małonakładową. A
wręcz odwrotnie, w chwili ukazania się był jedną z najlepiej sprzedających się
płyt na rynku brytyjskim. Jest to też jeden z najlepszych sprzedających się
albumów ery punk rocka. Doszedł on do 4 miejsca w zestawieniu najlepiej
sprzedających się albumów i utrzymywał się na tej liście przez 34 tygodnie.
Pierwotnie na płycie winylowej w Wielkiej Brytanii wydała go wytwórnia Unitet
Artists, natomiast w Stanach Zjednoczonych wytwórnia A&M Records. Tego
samego roku album ten ukazał się także w następujących krajach: Niemczech Zachodnich,
Francji, Włoszech, Holandii, Irlandii, krajach skandynawskich, Hiszpanii,
Portugalii, Grecji, Kanadzie, Japonii, Nowej Zelandii, Australii, a nawet na
tak egzotycznych rynkach jak: Filipiny, Wenezuela, Kolumbia i Chile. Rok
później wydano go także w Republice Południowej Afryki.
W latach 80. wznowiono go kilka razy, ale to najistotniejsze
wydanie dotyczyło pierwszego wydania na płycie kompaktowej. Przygotował i wydał
je równocześnie w 1988 r. w Niemczech i Wielkiej Brytanii koncern EMI. Lata 90 przyniosły
kilka wznowień tego albumu na CD, z których najciekawsze są dwa: japońskie z
1994 r. (EMI) i europejskie z 1996 (EMI Premier). Na tym ostatnim przygotowanym
w formie digipacku po raz pierwszy dołożono na drugiej płycie CD kilka nagrań
singlowych. Pełny repertuar obu tych płyt wydano potem na wznowieniu tego
albumu dokonanym przez EMI na CD z 2001 r. (tym tutaj omawianym). Spośród
innych wydań na tym nośniku na uwagę zasługują: limitowane wydanie japońskie w
postaci paper slevee z 2006 r. (EMI) i wydanie europejskie z 2018 r.
(Parlophone). W Polsce album ten ukazał się tylko raz, w 1991 r. w formie
pirackiej kasety magnetofonowej firmowanej przez wytwórnię MG Records.
Oryginalny album składa się z dziewięciu utworów; pięciu na
stronie pierwszej winyla i czterech po stronie drugiej i obejmuje nieco ponad
40 minut muzyki.
Album otwiera kompozycja „Sometimes” („Czasami”) licząca
prawie pięć minut, a więc z punktu widzenia punkowych ortodoksów – prawie
suita. Utwór napędzany jest ogranowo-gitarowym riffem, bardzo melodyjnym, ale
też dość agresywnym i wyrazistym. Oszczędne partie Greenfielda na organach nawiązują
do rhythm and bluesa i jak żywo kojarzą się ze sposobem gry Raya Manzarka, ale
już gra sekcji rytmicznej, a zwłaszcza Burnela na basie przypomina że jednak,
że mamy do czynienia z innym zespołem i inną estetyką – bardziej punkową, czy
nowofalową. Uzupełnia to wyrazisty głos Cornella kojarzący się barwą z
Morrisonem. Melodia utworu zachwyca i wciąga od pierwszej chwili każdego, kto
ją usłyszy. To jedno z najlepszych nagrań w dziejach tego zespołu. Według wielu
odbiorców tekst utworu opowiada o sadomasochistycznym związku między dziewczyną
i chłopakiem. Na pewno jest w nim mowa o uderzeniu dziewczyny w twarz i
chorobliwej fascynacji podmiotu lirycznego przemocą. Jednak zdaniem muzyków to nie
tyle opis sado-maso, co raczej opowieść o gwałtownym sporze między dwojgiem
młodych kochanków.
„Goodbye Toulouse” („Żegnaj Tuluzo”) to utwór bez przyjemnej
melodii wpadającej w ucho, za to o twardym rockowym bicie jedynie nieco
rozmiękczonym przez klawisze. O jego charakterze decyduje szorstka gra basu i
perkusji, co uzupełniają brudne solówki na gitarze. Do tego dostosowany jest
śpiew Cornwella, raczej chłodny i nieprzystępny. To w pełni oryginalna próbka punkowego
stylu grupy. Nagranie skończy się małą kakofonią. Tekst utworu wspomnieniem
kochanki spotkanej niegdyś przez podmiot liryczny w Tuluzie. Jest w nim mowa o
„ulicach wybrukowanych miłością”, ale też milionie kłamstw jakie do niej
powiedział. Według innej interpretacji jest to też opis zniszczenia Tuluzy
przepowiedziany przez Nostradamusa.
„London Lady” („Pani Londynu”) to kolejne dość ostre
nagranie rockowe, które pomimo niewielkiej długości ma dość skomplikowaną
budową formalną, w której nie ma miejsca na powtarzalność. Uwagę zwraca krótka
ale wyjątkowo brudna solówka. gitarowa. To taki punkowy hymn, o prostym i
jasnym przekazie muzycznym. Tekst utworu opowiada o bliżej niesprecyzowanej
imprezie w lokalu zwanym „London Lady”, ale też o jakiejś małej damie, podobno znanej
wówczas londyńskiej dziennikarce, a także ówczesnej dziewczynie Burnela,
przeglądającej się w lustrze i uważającej podmiot liryczny za głupca. Ale mowa
w nim także o jakimś plastiku (najpewniej strzykawce z narkotykami), a także
fakcie, że podmiot liryczny jest skłonny do uległości, tyko wówczas gdy jest
słabszy fizycznie.
„Princess Of The Streets” („Księżniczka ulicy”) to utwór w spokojnej
tonacji i pięknej melodii napędzany wiodącym brzmieniem instrumentów
klawiszowych i majestatycznym basem. Całości dopełnia gitarowa solówka o
ogromnej sile wyrazu. Uwagę zwraca improwizacja Greenfielda i pełna żaru partia
wokalna Cornwella. To wręcz doskonały utwór rockowy, ani zbyt szorstki, ani
zbyt słodki, w sam raz taki jakie powinny być rokowe kompozycje. Tekst opowiada
o dziewczynie z grupy, tytułowej księżniczce ulicy, a zarazem kolejnej
dziewczynie Burnela, naprawdę ładnej, ale która go porzuciła, a on nie wie
dlaczego. Wszystko utrzymane jest w konwencji ulicznej ballady jaką niegdyś
śpiewali wędrowni śpiewacy przy akompaniamencie katarynek.
Pierwszą stronę albumu końcu
utwór „Hanging Around” („Kręci się”) oparty na gitarowo-organowym riffie,
jednym z najlepszych jakie stworzono w muzyce rockowej. Podkład
basowo-perkusyjny jest twardy ale przejrzysty i stwarza szerokie pole dla
wiodącej melodii organowej i wielogłosowych partii wokalnych. Główna wokaliza
Cornwella jest drapieżna, ale partie choru są liryczne. Gitara uzupełnia
brzmienie melodyczne całości. Tekst utworu łączy w sobie wątki autobiograficzne
i religijne. Opowiada bowiem o ludziach spotkanych przez grupę w londyńskich
klubach, a zwłaszcza a klubie Coleherne, w których występowała. Stąd jest w nim
mowa o dziewczynie w czerwonej sukience, którą się kręci rozpalając żądze
mężczyzn. Ale w innym miejscu przywołuje też Chrystusa wysoko zawieszonego nad
ziemią, który mówi matce, by się przejmowała, bo on wciąż tylko się kręci, ale
ubolewa nad światem który widzi.
Drugą stronę pierwotnej
płyty winylowej otwierał utwór „Peaches” „(Brzoskwinki”). Podobnie jak
poprzednie nagrania utwór opiera się na gitarowo-organowym riffie, w którym
jednak większą rolę odgrywa także wyrazisty moment rytmiczny tworzony przez bas
i perkusję. To połączenie pięknej melodii i punkowym przesłaniem podanym w formie
prostego taktu. Niektórzy widzą w tym zmodyfikowaną przez punk formę muzyki
reggae. Uzupełniają to mocne rockowe partie wokalne, niekiedy wielogłosowe, w
którym nie ma sentymentu, ale i tak są liryczne. Urzeka partia improwizowana na
klawiszach. Tekst piosenki opowiada o osobniku przechadzającym się po plaży i podniecającym
się widokiem pół nagich opalających się kobiet – tytułowe brzoskwinki. Rozpalony
tym widokiem myśli o rozprowadzaniu po ich ciałach płynu do opalania, i nie
tylko, wreszcie o popływaniu dla ostudzenia swych myśli i ochłody.
W nagraniu „(Get A) Grip (On
Yourself)” („Weź sięw garść”) to kolejne bardziej rockowe i szorstkie nagranie
z tego albumu. Jego ogranowo-gitarowe brzmienie uzupełniono partiami na
syntezatorze na którym zagrał Greenfield oraz na saksofonie tenorowym na którym
zagrał doproszony na sesję Eric Clark. To właśnie przez użycie tych dodatkowych
instrumentów utwór ten podobny jest do wczesnych nagrań zespołu Roxy Music. Pomimo tych
ozdobników słychać, że to nagranie punkowego zespołu. Autobiograficzny tekst
utworu opowiada o trudnościach w życiu muzyka rock and rollowego, o biedzie,
braku pieniędzy, którego wzywa do wzięcia się w garść. Podczas prezentacji tego
utworu w tygodniku „Music Week” dokonano sabotażu polegającego na tym, że
zniknęło ono na pewien czas z zestawienia sprzedaży, co utrudniło sprzedaż
singla na którym się znajdował.
Utwór „Ugly” („Brzydki”) jest
chyba najmniej udaną kompozycją na tej płycie. Niby jest w nim wszystko to co w
poprzednich nagraniach, czyli organowo-gitarowy riff, solówki i męskie wokale
Corrnwella, ale brakuje mu pewnej dozy liryzmu charakterystycznej do
poprzednich nagrań. Przez to utwór ten jest nadmiernie surowy no i jednak
trochę gorszy kompozycyjnie. Może to wynikać z celowej koncepcji, że grupa
chciała stworzyć faktycznie coś brzydkiego i odpychającego. Tekst utworu
nawiązuje do słynnego sonetu „Ozymandias” brytyjskiego poety romantycznego Percy
Bysshe’a Shelley’a. Do jego napisania użył on nietypowego schematu rymów. Tekst
opowiada o tym, że brzydcy ludzie ,w tym pryszczate dziewczyny odpychają wielu
ludzi swoją powierzchownością i przez to mają mniejsze szanse na sukces. Nic
dodać i nic ująć – czy to się komuś podoba czy nie.
Album kończy utwór „Down In
The Sewer” („W głąb kanału ściekowego”). To prawdziwa suita jak na punk, bo
trwa on siedem i pół minuty. Utwór jest też bardziej skomplikowany formalnie
niż pozostałe nagrania z tego albumu, czego dowodem jest jego podział na cztery
odrębne części („Falling”, „Down In The Sewer”, „Trying To Get Out Again”, „Rats
Rally”). Brzmieniowo to połączenie stylisk The Doors i Deep Purple, czyli taki
psychodeliczny, bluesowo, hard rockowy punk rock. Utwór ma charakter narracyjny
i opowiada muzycznie i słownie pewną historię. A ta historia to przeprawa przez
tytułowe kanały pełne szczurów z ostrymi zębami roznoszących różne choroby. Jego
koncepcja nawiązuje do postapokaliptycznego dramatu telewizji BBC pt. „Lights
of London” z 1975 r. Opowiada on o grupie uciekinierów ze wsi, którzy aby
przeżyć muszą dostać się do miasta przez kanały miejskie. W szerszym kontekście
w opowieści tej można też widzieć losy człowieka w wielkomiejskiej dżungli porównanej
do kanałów.
I choć jako kompozytorzy
albumu podpisali się wszyscy członkowie zespołu, to większy niż przeciętna
wkład przy komponowaniem poszczególnych nagrań mieli dani członkowie grupy.
Przykładowo do skomponowania utworów „”London Lady”, „Hanging Around”, „Princes
On The Streets”: i „Down Int The Sewer” miał Jean-Jacques Burnel.
Moje wydanie tego albumu
wzbogacono o trzy utwory: „Choosey Susie” (imię i nazwisko dziewczyny Burnela),
„Go Buddy Go” (ukłon dla Chucka Berry’ego) i „Peasant In The Big Shitty (Live)”
(nagranie z koncertu). Wszystkie z nich pochodziły z okresu debiutu.
Po raz pierwszy przeczytałem
o tej płycie przy okazji biografii The Stranglers opublikowanej przez Jerzego
Rzewuskiego w „Magazynie Muzycznym” nr 4 (lipiec-sierpień) z 1983 r. Oczywiście
nie mogłem jej posłuchać, bo jej nie miałem. Taka okazja nastąpiła dopiero w
dniu 27 II 1984 r. w audycji „Kanon muzyki rockowej” prowadzonej przez Piotra
Kaczkowskiego. Pamiętam, że już przy pierwszym przesłuchaniu album ten zrobił
na mnie ogromne wrażenie. Do dzisiaj pozostaje on jedną z moich ulubionych
płyt. Nie wiedzieć czemu, ale przez lata album ten był dość trudno dostępny w
Polsce, choć inne płyty Stranglersów były w ciągłej sprzedaży. To dlatego
kupiłem go dopiero w 2010 r. w sklepie muzycznym „Rock Serwis” w Krakowie – i
nie była to przecena.