sobota, 6 kwietnia 2019

Tangerine Dream – „Stratosfear”, Virgin, 1976/1995, Europe

 
 

Tangerine Dream, to najsłynniejszy niemiecki (a dokładniej zachodnioniemiecki) zespół rockowy tworzący muzykę w gatunku zwanym elektronicznym rockiem i stylu określanym jako „szkoła berlińska”. Grupa ta powstała w 1967 r. z inicjatywy kompozytora, gitarzysty, pianisty, a także grafika Edgara Froese (zm. 2015). Zespół ten faktycznie istnieje do chwili obecnej, pomimo śmierci lidera, ale moim zdaniem to już nie ta sama grupa.

W ciągu swej bardzo długiej historii przez tę grupę przewinęło się wielu bardzo dobrych muzyków spośród których trzeba wspomnieć m.in. Klausa Schulze, Conrada Schnitzlera, Petera Baumanna, Chrisa Franke, Johannesa Schmoellinga, Klausa Kriegera i Steve’a Jollifa. Wszyscy z nich sami byli wybitnymi indywidualnościami, którzy sami nagrali i wydali wiele bardzo dobrych płyt pod własnymi nazwiskami.

Grupa Tangerine Dream wydała kilkadziesiąt płyt studyjnych i koncertowych, co stawia ją w gronie wykonawców szczególnie płodnych w dziejach muzyki rockowej. Jednak - moim zdaniem – wszystkie wartościowe i twórcze płyty zespół ten nagrał i wydał w latach 70. XX w. Do tego można doliczyć jeszcze kilka płyt z lat 80. Począwszy od lat 90. grupa zaczęła wydawać płyty niejako seryjnie przez co namnożyło się ich bez liku, ale odbyło się to kosztem znaczącego spadku jakości muzyki.

Album „Stratosfear”, ósmy w jego dyskografii, uważany jest za jeden z bardziej udanych w jego dorobku. Uważam, że to jest jego najlepsza płyta (a przynajmniej studyjna). Myślę tak, gdyż udało się na niej osiągnąć niespotykane wcześniej brzmienie harmonijnie łączące sekwencyjne akordy elektroniczne z dźwiękiem rockowej gitary, motywami akustycznymi a nawet ciszą. Rynkowy sukces album ten zawdzięczał też bardziej przemyślanym i melodyjnym kompozycjom niż na wcześniejszych płytach.

Album ten grupa nagrała w składzie trzyosobowym, obok lidera (Edgar Froese) obsługującego syntezatory, mellotron, a także grającego na gitarach oraz na pianinie, w sesji udział wzięli: Peter Baumann grający na syntezatorze, mellotronie, syntezatorze modulacyjnym i elektrycznym pianinie Fendera, a także Chris[topher] Franke grający na syntezatorze Mooga, biotronie, organach, instrumentach perkusyjnych i klawesynie.

Niestety album ten powstawał a atmosferze narastającego konfliktu wewnątrz zespołu. W szczególności chodziło o to, że Peter Baumann uważał, że jego wkład pracy nie jest dostatecznie doceniany, a jego pomysły są bagatelizowane. Ostatecznie dokończył z grupą nagrywanie tego albumu, ale zaraz po tym odszedł z niej i rozpoczął karierę solową – w sumie niezbyt udaną, choć artystycznie wartościową.

Album nie jest zbyt długi, bo liczy zaledwie nieco ponad 35 minut, ale to jedne z najbardziej ekscytujących chwil w historii muzyki elektronicznej. To także klasyczne dzieło nurtu określanego szkołą berlińską (Berliner School) w muzyce elektronicznej. Począwszy od tego albumu grupa ostatecznie odeszła od awangardowych brzmień charakterystycznych dla niej na początku kariery na rzecz bardziej przyswajalnych melodii, a także zaczęła większą uwagę zwracać na dopracowanie swych kompozycji w studiu nagraniowym.

Album tworzą jedynie cztery utwory: dwa dłuższe i dwa krótsze. Otwierająca płytę tytułowa „Stratosfear” rozpoczynająca się niespiesznie, ale stopniowo nabierająca rozpędu. Utwór zbudowano na klarownym bicie sekwencera z grającym w tle pozostałym instrumentarium. Jego brzmienie zdominowane jest przez syntezatorowo-mellotronowo-gitarową improwizację wspomaganą klawesynem. Jego melodia jest przemyślana, stąd płynie swobodnie i naturalnie a zarazem ma swoją dramaturgię oraz jest miła dla ucha. Początkowo utwór brzmi dość spokojnie i leniwie, ale około drugiej minuty nagle przyśpiesza i staje się bardziej rześki i wyrazisty. W zasadzie można powiedzieć, że cała jego melodia jest wariacją pierwotnego tematu muzycznego przy końcu stopniowo zanikającego i zamkniętego efektownym wyciszeniem. Słuchając go faktycznie można odnieść wrażenie, że podróżujemy w stratosferze, a ziemskie sprawy wydają się tak odległe i banalne. Przebojowość tego utworu sprawiła, że grupa często grała go na koncertach, a on sam cieszy się nieprzemijającą popularnością wśród miłośników elektronicznego rocka.

Następny na płycie utwór „The Big Sleep In Search of Hades” („Wielki sen w poszukiwaniu Hadesu”) to najkrótsza kompozycja na tym albumie, ale pełna wewnętrznego napięcia a przez to trwale wrastająca w pamięć. W przeciwieństwie do nagrania tytułowego nie ma ona jednostajnego rytmu nadającego jej ramy konstrukcyjne, a bazuje na powoli rozwijanej melodii wywiedzionej z wielkiej klasyki, a konkretnie zainspirowanej Chopinem. Kluczową rolę odgrywa tutaj brzmienie syntezatora, klawesynu i fletu tworzących razem aurę tajemniczości i grozy.

Drugą stronę oryginalnej płyty winylowej otwierała kompozycja „3am at the Border of the Marsh from Okefenokee” („O 3 rano na granicy bagien z Okefenokkee”). Brzmienie tego utworu stara się oddać tytułowy poranek na granicy światów, stąd jego melodia płynie niespiesznie, ale z wyczuwalnym napięciem. Efekt ten uzyskano poprzez początkowy dość subtelny dialog pomiędzy basem a pianinem. Około drugiej minuty ten sielankowy nastrój przerywa głośne wejście syntezatora przypominającego od nadchodzącym wschodzie słońca i problemach dnia. Stopniowo przechodzi ono w charakterystyczny dla grupy sekwencerowy bit z rozwijającymi się syntezatorowo-gitarowymi improwizacjami w tle, w tym także onirycznymi dźwiękami harmonijki ustnej i fletu. Niektórzy widzą w tej kompozycji dalekie reminiscencje suity „Echoes” grupy Pink Floyd, a inni wskazują na jej romantyczny rodowód.

Album zamyka utwór „Invisible Limits” – najdłuższy na płycie. Podobnie jak kompozycja tytułowa te „Niewidzialne bariery” oparte są na brzmieniu sekwencera tworzącego jednostajny a zarazem hipnotyczny podkład dla wyeksponowanej gitary. Jednak w przeciwieństwie do kompozycji tytułowej utwór ten nie ma tak jednoznacznie przebojowego charakteru, ale za to jest bardziej refleksyjny. Dzieje się tak nawet pomimo tego, że około trzeciej minuty dochodzi do przesilenia podkreślonego ostinatową figurą rytmiczną, wyrazistym wejściem gitary i bardziej żwawą melodią. Ogólnie rzecz biorąc dramaturgię tego utworu zbudowano na wzajemnym przenikaniu się jednostajnego brzmienia sekwencera z dość wyraźnie grającą gitarą, syntezatorem i brzmieniami akustycznymi tworzonymi przez fortepian i flet. W końcowej partii tego utworu słychać nawet echa muzyki dawnej. Grupie udało się w tym utworze przywołać także wielkich mistrzów klasyki, którzy na równi traktowali zawsze partie głośne z tymi ledwie słyszalnymi i ciszą, która też jest przecież muzyką, tyle że słyszalną jedynie dla wybranych.

Do chwili obecnej album ten wydano w 91 wersjach na różnych nośnikach. Jest więc to jedna z najczęściej wznawianych płyt tej grupy. Po raz pierwszy na płycie winylowej wydała go brytyjska wytwórnia Virgin Records w październiku 1976 r. Tego samego roku album ten ukazał się także w wielu innych krajach: Włoszech, Francji, Niemczech Zachodnich, Stanach Zjednoczonych Hiszpanii, Portugalii, Australii, Kanadzie, Holandii, Grecji, a nawet w komunistycznej Jugosławii. W następnych latach płyta ta była wielokrotnie wznawiana, m.in. jej pierwsze wydanie japońskie ukazało się w 1977 r.

Po raz pierwszy na CD wznowiła ją równocześnie w Wielkiej Brytanii i Francji wytwórnia Virgin w 1984 r. W Stanach Zjednoczonych nastąpiło to dopiero w 1988 r. Najbardziej popularne i dostępne było europejskie wydanie tej płyty z 1995 r. Pierwsze wydania kompaktowe zachowały brzmienie oryginału, ale szumiały, więc były krytykowane. Wydanie z 1995 r. poddano remasteringowi przez który nieco polepszono przejrzystość dźwięku, ale przy okazji płytę skażono wirusem tzw. loudness war.

Po raz pierwszy usłyszałem pojedyncze nagrania z tego albumu latem 1980 r. w jednej z audycji muzycznych Programu Trzeciego Polskiego Radia. Jesienią tegoż roku mój kuzyn nagrał fragmenty tego albumu na radiomagnetofonie monofonicznym Grundig. Dzięki temu mogłem ich posłuchać gdy pewnego razu odwiedziłem go w jego domu. Byłem zachwycony, ale i załamany, bo sam ich nie miałem. Z muzyką z tego albumu w pełni mogłem się zapoznać dopiero dzięki jego prezentacji w audycji „Studio Stereo” nadawanej w sobotnie wieczory w Programie IV Polskiego Radia – jedynym wówczas programie stereofonicznym w polskiej radiofonii.

Album ten nadano w tej audycji dwukrotnie w październiku i listopadzie 1981 r. Faktycznie były to cztery prezentacje, gdyż płytę za każdym razem nadano w dwóch odcinkach (jeden na każdą stronę płyty winylowej): 3 i 10 X 1981 r. oraz 21 i 28 XI 1981 r. Ta podwójna emisja była spowodowana tym, że trakcie pierwszej prezentacji miała miejsce jakaś awaria podczas której doszło do przerwania sygnału radiowego. Słuchacze byli tym faktem bardzo rozżaleni i pisali do redakcji muzycznej Polskiego Radia prośby o powtórzenie tej audycji, co niebawem nastąpiło. Pamiętam to doskonale, zwłaszcza to nagłe urwanie się drugiej strony płyty i dziwny szum w eterze, bo za każdym razem audycje tę nagrywałem na taśmie na magnetofonie szpulowym Aria.

Na przełomie 1980 i 1981 r. zobaczyłem też sam zespół Tangerine Dream dzięki temu, że w Telewizji Polskiej emitowano serial Tony Palmera „All You Need Is Love: The Story of Popular Music”. W Polsce serial ten emitowano pt.: „Historia muzyki rozrywkowej” w tłumaczeniu na żywo Wojciecha Manna. W jednym z odcinków była dość duża sekwencja prezentująca tę grupę podczas koncertów w połowie lat 70.

Byłem zachwycony, tak jak i mój Ociec, zespołem Tangerine Dream i tworzoną przez niego muzyką, bo oczywiście zapoznałem się także z fragmentami kilku innych jego płyt w innych audycjach radiowych. Chodziłem do szkoły wieczorowej i jednocześnie pracowałem, więc coś tam zarabiałem, dzięki czemu mogłem sobie kupić jedną z płyt tego zespołu. Jednak jej kupno nie było takie łatwe, gdyż zachodnich płyty było wówczas w Polsce jak na lekarstwo. Można je było kupić jedynie w specjalnych sklepach dewizowych, Pewexach, na bazarach lub nielicznych prywatnych antykwariatach muzycznych.

Ostatecznie kupiłem album „Statosfear” podczas jednego z wyjazdów do Krakowa wiosną 1983 r. w prywatnym sklepie płytowym przy ul. Floriańskiej znajdującym się blisko bramy o tej samej nazwie. Było to nowe brytyjskie wydanie tego albumu w wersji winylowej wznowione przez Virgin w 1981 r. Płyta ta była bardzo droga, gdyż kosztowała mnie prawie całą miesięczną pensję, stąd Rodzice byli na mnie źli, że ją kupiłem. Album ten sprzedałem kilkanaście lat później na fali chorobliwej mody polegającej na likwidacji kolekcji płyt winylowych. I teraz tego żałuję, bo był fajną pamiątką z mojej młodości.

Po raz pierwszy na płycie CD kupiłem go 8 III 1994 r. na straganie muzycznym w hali Gliwickiego Centrum Handlowego przy ul. Zwycięstwa. Było to pierwsze brytyjskie wydanie tego albumu na CD z 1984 r. Płyta ta kosztowała mnie wówczas 270 tys. polskich złotych. W tym czasie w Muzeum zarabiałem 3 mln 400 tys. zł miesięcznie, czyli jakieś ok. 340 obecnych złotych (średnia krajowa wynosiła wówczas 5 mln 328 tys. zł). Po przeliczeniu mój miesięczny zarobek wynosił wówczas ok. 151 dolarów.

Przed denominacją wszyscy w Polsce zarabiali miliony, ale to były tylko pozory bogactwa, gdyż faktycznie trzeba od tych dużych sum odjąć trzy zera aby otrzymać rzeczywiste zarobki. Jakby jednak nie patrzeć można się zastanawiać nad tym: dlaczego w kulturze, która decyduje o naszej tożsamości, są zawsze tak niskie zarobki?

Trzy lata później, a dokładniej 14 IV 1997 r., kupiłem remasterowane wydanie tego albumu w wersji CD z 1995 w prywatnym sklepie muzycznym „Nirvana” za 30 zł, a więc stosunkowo tanio. Sklep ten także już od dawna nie istnieje. To wydanie mam do chwili obecnej. Niestety to stare wydanie kiedyś sprzedałem i bardzo tego żałuję, bo miało lepszy dźwięk.

Lou Reed, Berlin, RCA / BMG, 1973 / 1998, EU

  Album „Berlin” jest jedną z najlepszych płyt w dyskografii amerykańskiego autora tekstów, kompozytora i gitarzysty Lou Reeda, a zarazem je...