Brytyjski zespół Pink Floyd jest na pewno jednym z najważniejszych wykonawców w historii muzyki popularnej. W zasadzie znają go i lubią nawet ludzie, którzy przeważnie raczej nie słuchaj muzyki rockowej, a już zwłaszcza jej bardziej wyszukanych muzycznie odmian. A do takich na pewno należą płyty stworzone przez tę grupę. A już zwłaszcza sprzedany do chwili obecnej w ponad 50 mln egzemplarzy album „The Dark Side Of The Moon”. W większej ilości sprzedał się jedynie popowy „Thriller” Michaela Jacksona, a w prawie mu równej – czego nigdy nie pojmę – „Back In Black” grupy AC/DC.
Moim zdaniem komercyjny sukces albumu „The Dark Side…” był wynikiem nie tyle jakiejś szczególnej miłości ludzi na całym świecie do zespołu Pink Floyd i tej płyty, co zbiegu wielu rożnych często zazębiających się okoliczności. Oczywiście na szczycie tego zbiegu była wysoka jakość samego albumu, a w szczególności jego filozoficznej i ponadczasowej tematyki zawartej w ogólnej idei dzieła, jego tekstach i bardzo dobrej i oryginalnej muzyce, ale też wynikała z pozyskania do tej idei dodatkowych współtwórców, choć nie zawsze świadomych – w chwili tworzenia – własnego wkładu. Ludzie ci, nie byli członkami zespołu, ale znacząco wpłynęli na sukces tej płyty, bo czymże byłby utwór „The Great Gig in The Sky” gdyby nie kosmiczna wokaliza Clare Torry, czy „Us and Them” bez saksofonowego sola Dicka Parry’ego, a także czym byłby ten album bez wypowiedzi przypadkowych ludzi, a już zwłaszcza zdania Gerry O’Driscolla, irlandzkiego portiera studia Abbey Road, gdzie nagrywano album, który na pytanie co to jest „Ciemna storna księżyca?” odpowiedział, że „Nie ma ciemnej strony Księżyca. W rzeczywistości wszystko jest ciemne”.
Do tego należy dodać nowatorską i perfekcyjną realizację dźwiękową Alana Parsonsa, której przez długi czas nie chcieli w pełni uznać członkowie grupy, a także projekt graficzny tak zwięzły w swej symbolice, że już u swego źródła ikoniczny nie tylko dla tej płyty, ale dla całej muzyki popularnej. O ile to były czynniki tworzące płytę dosłownie fizycznie, to należy jeszcze do tego dodać ogólny klimat kulturowy w jakim powstał ten album, z definitywnym odejściem hipisów i ich idei, także nowe trendy w muzyce wyznaczane przez progresywny rock. Wtedy był to wiodący nurt w muzyce popularnej, choć może nigdy nie był tak dominujący jak pop czy święcący wówczas triumfy glam rock, ale to były czasy gdy to właśnie ten styl wyznaczał kierunek w muzyce rockowej.
W chwili nagrywania „The Dark Side…” muzycy tworzący wówczas grupę mieli po ok. trzydzieści lat, a dokładniej Waters i Wright mieli po 30, Mason 29, a Gilmour 27 lat. Tyle samo co ten ostatni, miał także Syd Barrett, pierwotny lider Pink Floyd, nie będący już wówczas od kilku lat członkiem grupy. I choćby nie wiem ile się zastanawiać, to jednak nikt łatwo nie odpowie na pytanie: jakim cudem ci w sumie młodzi ludzie, którzy raczej powinni myśleć o uciechach życia, na serio zajęli się filozoficznymi rozważaniami nad jego sensem? Jednak podjęcie przez nich tego tematu nie byłoby możliwe gdyby nie co najmniej trzy okoliczności: intelektualne zaplecze rodzin z jakich się wywodzili, możliwości kształcenia jakie dzięki nim mieli, a także wcześniejsze doświadczenia estradowe.
Wszyscy muzycy Pink Floyd pochodzili z tzw. dobrych domów i zamożnych rodzin, choć też niektórzy z nich skrywali związane z nimi pewne rodzinne traumy. Trzej z przyszłych muzyków grupy (Barrtett, Waters, Gilmour) pochodziło też z jednej miejscowości: uniwersyteckiego miasta Cambridge znajdującego się nad rzeką Cam, a położonego ok. 80 km na północny-wchód od Londynu (obecnie liczy ponad 20 tys. ludności). Jak na środowisko akademickie przystało, było to miasto przyjazne dla wszelkiego rodzaju ekscentryków, a zarazem często ludzi ponad normę kreatywnych. Ojciec Barretta był cenionym patologiem w uniwersyteckim szpitalu i umożliwił swemu synowi w dzieciństwie naukę gry na pianinie. Rodzice Watersa byli nauczycielami, przy czym jego ojciec uczył religii i wychowania fizycznego, a matka była lewicową aktywistką. Z kolei matka Gilmoura była montażystką w redakcji filmowej BBC, a ojciec był wykładowcą uniwersyteckim z zakresu genetyki na wydziale zoologii. Dzięki temu, że wszyscy trzej pochodzili inteligenckiego środowiska, to bez przeszkód zdali ówczesne brytyjskie testy dostając się do lepszych szkół średnich. Waters i Barrett chodzili do lokalnych ale elitarnych szkół średnich, przy czym dwaj pierwsi do państwowej a Gilmour do prywatnej. Każdy z nich nienawidził jednak tych szkół z powodu ich skostniałego systemu nauczania, a jeszcze bardziej z powodu ich tępej dyscypliny.
Dwaj pozostali członkowie Pink Floyd pochodzili spoza tego kręgu, ale także wywodzili się z dobrze sytuowanych rodzin. Nick Mason urodził się na przedmieściach Birmingham. Jego ojciec był cenionym filmowcem zajmującym się tematyką sportową, a zwłaszcza wyścigami samochodowymi (fascynację do motoryzacji przejął po nim także syn). Z kolei Richard Wright pochodził z Hatch End dzielnicy w północnym Londynie, gdzie jego ojciec był biochemikiem w mleczarni. Od dziecka uczuł się grać na rożnych instrumentach, w tym na pianinie. Wszyscy członkowie Pink Floyd po ukończeniu elitarnych szkół średnich rozpoczęli studia. W takich okolicznościach Waters, Mason i Wright spotkali się na Wydziale Architektury Politechniki Londyńskiej. Z kolei Gilmour rozpoczął studia językoznawcze na Cambridge School of Art we Wschodniej Anglii, których choć nie skończył, to nauczył się dobrze mówić po francusku. Wspólne muzykowanie zbliżyło go też z Barrettem i Watersem.
Ale rodziny te miały też swoje tajemnice. Waters żył w poczuciu niespełnienia, bo nie miał ojca. Zginął on na wojnie jak Roger był jeszcze bardzo małym dzieckiem i wychowywany był jedynie przez matkę. Mason wstydził się komunistycznej działalności swego ojca, a Gilmour czuł się dzieckiem nieco odrzuconym z powodu konieczności mieszkania od młodych lat w internatach z dala od ciepła rodzinnego, a potem rozwodu rodziców. Z kolei Wright zawsze czuł się nieco niepewny własnej wartości, a przez to był nieco wycofany.
Początki grupy Pink Floyd sięgają korzeniami 1963 roku, kiedy to jej przyszli członkowie: Roger Waters (gitara prowadząca), Nick Mason (perkusja) i Richard Wright (gitara rytmiczna), studenci Politechniki Londyńskiej (Royal Polytechnic Instytution), rozpoczęli wspólne muzykowanie. Najpierw w cudzych zespołach, a wreszcie we własnych z których tym najbardziej znanym był Sigma 6. Kariera zespołu nabrała rozpędu pod koniec 1964 r., gdy dołączył do nich grający na gitarze Syd Barrett, student Camberwell College of Arts w Londynie. Jego przyjęcie do grupy było tym łatwiejsze, że Waters i Barrett znali się z dzieciństwa. Oczywiście przy okazji tych zmian muzycy przekwalifikowali się muzycznie: Waters zaczął grać na basie a Wright na klawiszach (na których zresztą chciał grać od początku ale ich nie miał). W tym czasie zespół nazywał się Tea Set, od nazwy herbaciarni w jakiej ćwiczyli, ale gdy Barrtett dowiedział się, że istnieje już grupa o podobnej nazwie zaproponował jej przemianowanie na Pink Floyd od nazwisk dwóch mało znanych bluesmanów jakich płyty miał w swojej kolekcji: Pinka Andersona i Floyda Councila.
Obecnie od lat także ja mam ich płyty w swej kolekcji, a nie było łatwo ich dostać. Pamiętam, że w młodości, podobnie jak wielu innych fanów PF w Polsce, nie wiedziałem w ogóle o ich istnieniu, a tym bardziej, że nazwa zespołu pochodzi właśnie od nich. Jak wielu innych myślałem, że nazwa Pink Floyd pochodzi od Różowego „czegoś”? „Czegoś”, bo słowa „floyd” nie można było znaleźć w żadnym angielsko-polskim słowniku. Niektórzy uważali, z tego powodu że nazwa zespołu, Pink Floyd, oznacza „Różowy Goździk”. Nie wiem skąd ci tłumacze wzięli teorię o goździku, ale biorąc pod uwagę fakt, że zespół miał na okładce jednej z płyt krowę, a na innej latającą świnię, to wszystko wydawało się możliwe. Z drugiej strony, czyż jeszcze dziwniejsze nie jest to, ze zespół, który nigdy nie nagrał bluesowej płyty nazwę wziął od imion dwóch skrajnie mało znanych bluesmanów? Oczywiście nazwa zespołu była sprawką Barretta, który jako student szkoły artystycznej zawsze uważał się za kogoś bardziej wyjątkowego i posiadającego znacznie bardziej wyszukany i wyrafinowany gust niż pozostali członkowie grupy. I swe przekonanie uwidocznił w nadaniu jej takiej, a nie innej nazwy.
Jej pierwszy album „The Pipier at the Gates of Dawn” wydany w sierpniu 1967 r. był cudowną mieszanką beatlesowskich melodii i niczym nie ograniczonych psychodelicznej wyobraźni dźwiękowej autora większości jego kompozycji, a zarazem pierwszego jej prawdziwego lidera, Syda Barretta. Rychło okazało się jednak, że stymulujące jego inwencję narkotyki przyspieszyły jego chorobę psychiczną, która uniemożliwiła mu dalszą twórczą pracę. W takich okolicznościach już w grudniu 1967 r. do Pink Floyd dołączył czasowo nowy gitarzysta David Gilmour, który nie tylko stał się wkrótce nowym stałym członkiem zespołu, ale także jednym z jego filarów. Po wyrzuceniu Barretta z grupy odejść z niej chciał także Wright, który był jego bliskim przyjacielem i współtwórcą wielu jej wczesnych kompozycji. Na szczęście to się nie stało, bo Pink Floyd nigdy nie stałbym się tym zespołem który wszyscy znają i kochają, gdyby nie jego wkład, tak często pomijany lub marginalizowany. Oczywiście wynika to z prostego utożsamiania brzmienia zespołu i odniesionym przez niego sukcesem jedynie z Watersem czy Gilmourem.
Album „A Saucerful od Secrets” wydany pod koniec czerwca 1968 r. i nagrany już w większości bez Barretta był próbą stworzenia muzyki nawiązującej do debiutu i kontynuującej jego wątki muzyczne. Była to dobra psychodeliczna płyta z większym elementem pierwiastków progresywnych, skomponowana w większości przez Watersa i Wrighta i tylko z jednym nagraniem Barretta. Zawierała też kolejną po „Interstellar Overdrive” wspólną bardzo udaną i rozbudowaną suitę tytułową. Ale jeżeli grupa chciała myśleć o dalszej karierze, to musiała także znaleźć własne brzmienie. Było to tym bardziej konieczne, że przez niektórych wciąż była oskarżana, że jej nowa muzyka jest jedynie imitacją dokonań jej dawnego lidera. Takim przełomowym albumem, i to dwupłytowym, była „Ummagumma” wydana w czerwcu 1969 r. Zawierała one po połowie nagrania koncertowe i studyjne. Te pierwsze ukazywały zespół jako w pełni zgraną grupę zdolną do odtworzenia na koncertach zawiłości swych utworów studyjnych. A te drugie były pierwszą próbą wypracowania przez nowy skład w pełni autonomicznej tożsamości muzycznej. O ile kompozycje Watersa i Wrighta były w miarę udane, to utwory zaprezentowane przez Masona i Gilmoura nie robiły zbyt dobrego wrażenia. I choć część studyjna tego albumu jest mocno krytykowana, to jednak bez niej nie byłoby późniejszego eksperymentalnego brzmienia znanego i podziwianego na „The Dark Side…”.
Kolejne dwie płyty studyjne wydane w latach 1970 i 1971 stanowiły już wyraz nowej artystycznej tożsamości grupy uznanej za czołowego reprezentanta rocka progresywnego. Ich stosunkowo ograniczony sukces komercyjny ustabilizował był na tyle duży by ustabilizować finansową i artystyczną pozycję zespołu. Nie wszystkie z zawartych na nich kompozycji były równie dobre, ale o wartości oby tych albumów zadecydowały zamieszone na nich dłuższe utwory. W wypadku „Atom Heart Mother” była to tytułowa suita licząca ponad 23 minuty. Zachwycała ona bogactwem brzmień i aranżacyjnym kunsztem, ale też znaczący wkład w jej powstanie miał Ron Geesin, kompozytor muzyki klasycznej. Główną wadą tego nagrania było to, że nie można go było łatwo odtworzyć na koncertach, bo wymagało to wynajęcia orkiestry symfonicznej i chóru. Tego błędu grupa nie popełniła już przy nagrywaniu swego kolejnego pomnikowa dzieła, także 23 minutowej suity „Echoes” z albumu „Meddle”. Utwór ten w całości muzycy nagrali sami w studio i mogli go też samodzielnie odtworzyć na koncertach.
W międzyczasie grupa przygotowała także muzykę do dwóch filmów: „More” (1969) w reżyserii Barbeta Schroedera i „Zabriskie Point” (1970) w reżyserii Michelangelo Antonioniego. Nagrania ścieżki dźwiękowej do pierwszego z nich zostały wydane w całości, natomiast nagrania do drugiego nie ukazały się w epoce tylko w części (trzy nagrania). Utwory z tych ścieżek dźwiękowych nie były najlepsze i często brzmiały dość przeciętnie, lub były przerobionymi fragmentami już znanych utworów, ale zawierały też ciekawe nowe fragmenty, zwłaszcza na płycie „More”.
I gdy wydawało się, że zespół Pink Floyd pokazał już wszystko na co go stać, a także że nie przeskoczy pewnej poprzeczki, to muzycy przygotowali album „The Dark Side of The Moon” powszechnie uważany za najlepszy w ich dorobku i jeden z najważniejszych w historii rockowej fonografii. Muzycy nagrali go, gdy byli w kwiecie wieku, bo jeszcze jako młodzi ludzie, ale już doświadczeni i świadomi swych najlepszych możliwości i słabości. A jakie były to słabości? A choćby to, że nie byli wirtuozami instrumentów na jakich grali, ani też wykształconymi kompozytorami umiejącymi czytać nuty i rozpisywać poszczególne partie instrumentalne w partyturach. Ale jednocześnie byli też artystami, którzy potrafili stworzyć dość skomplikowaną muzykę, niekiedy zahaczającą o awangardę, ale jednocześnie bardzo melodyjną i przystępną, zdolną poruszyć wielu słuchaczy. Było to możliwe dzięki temu, że wszyscy członkowie tego zespołu byli wybitnie kreatywnymi osobowościami, co niwelowało ich techniczne mankamenty jako kompozytorów i wykonawców. Jednocześnie świadomość własnych słabości tym bardziej motywowała ich do twórczych poszukiwań artystycznych. To dzięki tej motywacji stworzyli wówczas dzieło łączące wyrafinowane formy muzyczne i tekstowe z przystępnością, co docenili słuchacze na całym świecie windując sprzedaż tego albumu do niespotykanych rozmiarów. Jak już wspomniano dotąd sprzedano go w ok. 50 mln egzemplarzy, a na liście amerykańskiego tygodnika branżowego „Billboard”, wyliczającego każdorazowo najlepiej sprzedające się płyty, przebywał on aż 957 tygodni.
Album „The Dark Side…” został nagrany podczas kilku sesji w 1972 i 1973 r. w Studiach Abbey Road w Londynie. Większości nagrań dokonano w studio nr 3, a niektóre fragmenty w studio nr 2. I choć sprawia to wrażenie jakby muzycy przygotowywali ten album przez 9 miesięcy, to faktycznie nagrania trwały zaledwie ok. 38 dni: kilkanaście dni w czerwcu i październiku 1972 r. i kilkanaście dni w styczniu i lutym 1973 r. W tzw. międzyczasie zespół wiele koncertował po Wielkiej Brytanii, Japonii i Stanach Zjednoczonych, a co ciekawsze w marcu 1972 r. nagrał we Francji ścieżkę dźwiękową do kolejnego filmu Barbeta Schroedera „La Vallée wydaną w czerwcu 1972 na albumie pt. „Obscured By Clouds”. Był to więc dla Pink Floyd wyjątkowo pracowity i płodny okres, zwłaszcza gdy dodamy do tego fakt, że wcześniej, bo w październiku 1971 r. zespół nagrał w dawnym rzymskim amfiteatrze w Pompejach film „Pink Floyd: Live at Pompeii” udostępniony we wrześniu 1972 r., najpierw w telewizji we Francji, Belgii i RFN, a następnie w kinach na całym świecie.
I choć w biografiach zespołu raczej się tego nie wskazuje, to moim zdaniem geneza nagrania „The Dark Side…” była taka, że członkowie zespołu zainspirowani fabułami filmów do jakich przygotowali muzykę postanowili sami stworzyć własną opowieść, tyle że nie filmową, a słowno-muzyczną. Trudno bowiem wyobrazić sobie sytuację, że udział grupy w nagrywaniu ścieżek do wspomnianych powyżej obrazów nie wpłynął na podjęcie przez nich idei albumu koncepcyjnego. Taki album koncepcyjny ze swej natury był przecież malowaniem dźwiękiem pewnej opowieści, a więc takim samym obrazem wyobrażonego świata, tyle że muzycznym, jaki prezentowali w swych fabułach wspomniany powyżej reżyserzy na taśmie filmowej. Muzycy grupy przygotowując nowy album chcieli też wykorzystać niektóre wcześniej skomponowane utwory lub ich szkice, a których nie wykorzystali, bo zamawiający je kontrahenci z niuch zrezygnowali lub były niedopracowane. Chodziło o materiał powstały przy okazji pracy nad ścieżką dźwiękową do filmu „Zabriskie Point” oraz odrzuty z sesji do „Meddle”. W trakcie samej sesji wykorzystano także w kilku utworach elementy muzyki konkretnej (musique concrète).
Początkowo treść i forma nowego albumu rysowała im się zresztą dość mgliście. Aby zyskać źródło inspiracji Roger Waters wpadł na pomysł, aby każdy z muzyków wypisał problemy jakie trapią każdego z nich w codziennym życiu i jako twórców. Pomysł ten przedstawił swoim kolegom podczas narady w kuchni Nicka Masona w Londynie. Wkrótce okazało się, że problemy jakie wypisali wszyscy muzycy grupy były zarazem najbardziej podstawowymi pytaniami jakie nurtują wszystkich ludzi na całym świecie, praktycznie od zawsze i w każdych czasach. A były to takie kwestie jak upływ czasu, chciwość, konflikty między ludźmi, miejsce człowieka we wszechświecie i śmierć. Oczywiście w wypadku członków PF jedną z inspiracji było też szaleństwo Syda Barretta i problemy wynikające z życia scenicznego każdego z muzyków.
Album koncepcyjny „The Dark Side…” składa się z dziesięciu utworów o różnej długości i rożnym charakterze w sumie trwających nieco ponad 43 minuty. Znalazły się na nim utwory rockowe, ale cudownie zharmonizowane i zaopatrzone we pełni wyluzowane melodie charakterystyczne dla dojrzałego stylu zespołu, a także fragmenty funkowe i awangardowe. Pierwotnie utwory „Speak To Me” i „Breathe” były połączone ze sobą i liczyły łącznie 3,57 minuty. Dopiero od późniejszych kompaktowych wznowień tego albumu rozdzielono je w pełni na dwa odrębne nagrania. Zmianie ulegało także autorstwo poszczególnych kompozycji, bo na wydaniach winylowych z lat 70. i 80. pominięto wkład innych, niż członkowie zespołu, osób w ich tworzeniu, np. Claire Torry. A co więcej na wznowieniach kompaktowych pochodzących z ostatnich kilkunastu lat, zmieniono także udział poszczególnych członków PF w skomponowanie danych nagrań.
Mając już pomysł na nowy album, a także do dyspozycji kilka starszych tematów muzycznych, zespół przystąpił w Studio wytwórni Decca w Broadhurst Gardens w okresie pomiędzy 29 listopada a 10 grudnia 1971 r. do pierwszych przymiarek nagrania materiału na nową płytę. Główne wątki słowno-muzyczne nowej płyty nagrano jednak dopiero pomiędzy 3 a 15 stycznia 1972 r. w sali prób zespołu The Rolling Stones w Bermonsday - dzielnicy Londynu położonej niedaleko Tower Bridge. Tak przygotowany materiał przetrenowano na żywo już podczas trasy koncertowej po Wielkiej Brytanii, w styczniu i lutym 1972 r. W tym czasie suita nie zawierała jeszcze kilku znanych później nagrań, w tym otwierających album kompozycji „Speak To Me/Breath”, a inne np. „The Great Gig In The Sky” były niedopracowane lub miały inne tytuły. Ale już na tym etapie stanowiła pewną autonomiczną całość, w której w miejsce brakujących tekstów cytowano fragmenty Biblii lub improwizowano. W tym czasie całość nowego zestawu piosenek prezentowano pod tytułem „The Dark Side Of The Moon: A Piece For Assorted Lunatisc”. Wiodąca rola Watersa w przygotowaniu tego albumu polegała nie tylko na zainspirowaniu całości, ale także na konsekwentnym jej tworzeniu w studio nagraniowym. Z tego powodu wszystko to, co nie pasowało do koncepcji całości tej płyty, było podczas sesji do niej przez niego konsekwentnie odrzucane. Waters był też autorem znacznej części muzyki do niego, a także wszystkich tekstów, co trzeba podkreślić – nadzwyczaj udanych.
Płyta „The Dark Side…” jak na prawdziwy album koncepcyjny przystało zaczyna się i kończy od podobnego motywu, a jest nim efekt bicia serca uzyskany na perkusji przez palkę owiniętą filcem uderzającą w bęben basowy i niby przypadkowych i ledwo słyszalnych wypowiedzi. Na początku albumu są to słowa mówiące m.in. o tym, że mówi ktoś szalony od wielu pieprzonych lat. A płytę puentuje słynne stwierdzenie, że nie ma ciemnej strony księżyca, bo tak naprawdę jest on w całości pogrążony w ciemności. To raczej dość mroczna i przygnębiająca wizja, stąd lepiej w sercu zachować nadzieję, że jednak nasz świat choćby w połowie znajduje się po tej jasnej stronie Księżyca.
Pierwszym nagraniem na płycie jest nieco ponad minutowy w pełni instrumentalny utwór „Speak To Me” („Mów do mnie”) nawiązujący tytułem do powiedzenia Chrisa Adamsona – kierownika tras koncertowych zespołu w tym czasie. Otwiera on płytę, ale powstał na końcu, jak to często bywa także w wypadku kończenia pisania książek. Jego powstanie zainspirował Waters, stąd po latach nagle zaczął przypisywać sobie jego autorstwo, ale fizycznie stworzył go Nick Mason. Zgrał on na jednej taśmie różne odgłosy dostępne w archiwum studia EMI i własnych eksperymentów zespołu. To typowy kolaż dźwiękowy złożony z kroków, oddechów, histerycznego śmiechu i różnego rodzaju odgłosów, w tym szumów i szmerów, efektu bicia serca stworzonego na perkusji oraz fragmentów wcześniej zarejestrowanych już nagrań z tego albumu. Ważną rolę pełniły też efekty wydobyte z syntezatora i przetworzony długi akord fortepianowy odtworzony od tyłu. I choć na pierwszy rzut oka nagranie to wydaje się mało istotne, to jednak to właśnie to ono, a także inne awangardowe fragmenty tej płyty, decydują o jej wyjątkowym charakterze, a także o tym, że jest ona czymś więcej niż tylko zgrabnie ułożonym zestawem piosnek i kompozycji rockowych.
Nagranie to płynnie przechodzi w utwór „Breathe (In The Air)” („Oddychaj (w powietrzu”) autorstwa Watersa, Gilmoura i Wrighta. Stworzono go na bazie dawnej kompozycji Watersa do filmu „The Body” („Ciało”). Pod względem czysto muzycznym jego autorem był Wright, który jego nową formę instrumentalną stworzył na przetworzonym akordzie jazzowym. Utwór ma raczej nieco senną formę i zdominowany jest przez grę Gilmoura na gitarze hawajskiej. Wykonuje on także jego partię wokalną. Jest ona subtelna i delikatna a także nieco podniosła i dobrze wprowadza w wokalny nastrój całości płyty. Tekst utworu zachęca do głębokich oddechów przed biegiem mającym na celu znalezienie swego miejsca w świecie, a zwłaszcza koniecznością odniesienia sukcesu. Po latach Waters wyznał, że komponując to nagranie oparł go na akordzie z utworu „Kind Of Blue” Milesa Davisa. Ale to bardzo ogólna i odległa inspiracja i trzeba by chyba analizy muzykologicznej aby ją odnaleźć w tym liczącym niecałe trzy minuty nagraniu.
Trzy i półminutowy utwór „On The Run” („W biegu”) występujący pierwotnie pt.: The Travel Section” to także kompozycja czysto instrumentalna bazująca na brzmieniach syntezatora i różnego rodzaju odgłosach przypominających bieg, zapowiedzi na lotnisku (muzyka konkretna) i efektów dźwiękowych podobnych do odgłosów podczas podróży w przestrzeni kosmicznej. Ostateczna wersja tego utworu powstała dopiero w styczniu 1973 r., a więc w późniejszej fazie sesji, gdy inne nagrania do albumu były już gotowe. Skomponowali go Waters i Gilmour, ale jego nagrania dokonał głównie ten pierwszy. Stworzone w nim dźwięki dobrze oddają napięcie jakie towarzyszy ludziom we współczesnym świecie. Wszyscy się gdzieś bardzo spieszą, bo rzeczy którymi się akurat zajmują wydają im się niezmiernie ważne, a przez to nie mają czasu dla siebie, bliskich, a także na refleksję nad własną egzystencją. Podróże były zresztą czymś uciążliwym dla wszystkich muzyków zespołu, choć wynikające z nich zagrożenia pojmowali nieco inaczej.
Utwór ten płynnie przechodzi do ponad siedmiominutowej kompozycji „Time” („Czas”) autorstwa wszystkich członków zespołu z partią wokalną Gilmoura i Wrighta. Zarejestrowano ją na bazie już przetrenowanego utworu koncertowego podczas sesji w czerwcu 1972 r. Jednak w swej pierwotnej postaci nie miał on pewnych charakterystycznych dla siebie później szczegółów np. bicia zegarów. Rozpoczęcie nagrania od dźwięków różnego rodzaju dzwonków zegarowych zaproponował współpracujący już od 1969 r. z grupą inżynier dźwięku Alan Parsons. Nagrał je wcześniej na przenośnym magnetofonie w antykwariacie znajdującym się nieopodal studia w którym rejestrowano ten album. Dźwięk tykania zegarów i nachalne dzwonki budzików są efektowne a przy okazji skutecznie wybudzają słuchacza z letargu i każą mu z uwagą śledzić dalszy słowno-muzyczny zamysł płyty. Utwór ma przeważnie molową tonację i utrzymany jest w powolnym tempie, choć i tak przyspieszonym w ostatecznej wersji studyjnej. Przez pierwsze dwie minuty rytm nadaje mu perkusja, bas i syntezator grające w takt tykania zegara. Towarzyszy temu subtelna improwizacja Wrighta na instrumentach klawiszowych. W połowie trzeciej minuty pojawia się partia wokalna Gilmoura, a utwór nabiera bardziej rytmicznego i typowo rockowego charakteru. Jednak pozbawione jest rytmiczno-melodycznego banału typowych kompozycji rockowych. W jego środkowej partii dodano kobiece partie chóralne. Jego zwieńczeniem jest długie dwuminutowe solo gitarowe Gilmoura rozpoczynające się w połowie czwartej minuty. Aby uzyskać jego właściwe brzmienie gitarę przepuszczono przez przetwornik gitarowy dający efekt spowolnienia. W ten sposób powstała nie tylko jedna z najlepszych solówek Gilmoura, przypuszczalnie najlepsza, ale także jedna z najważniejszych jakie powstały w ramach klasycznego rocka. Jest ona podniosła, ale nie banalna, klarowna, czysta i pełna natchnionego piękna. Po drugiej zwrotce nagranie przechodzi płynnie do powtórzenia motyw przewodniego utworu „Breathe” o czym informował dopisek „Reprise” w opisie płyty. Tekst utworu opowiada o przemijających chwilach życia składających się z kolejnych nudnych dni. Każdemu wydaje się, że ma wiele czasu, a życie wciąż stoi przed nim z pełni możliwościami, gdy faktycznie z biegiem czasu lata stają się coraz krótsze, a czasu każdy z nas ma coraz mniej. W końcu nasze plany w większości nie zostają zrealizowane, a my nie mamy już prawie nic do powiedzenia. I są to słowa godne uwagi przez wszystkich ludzi w każdym zakątku świata i godne starego mędrca, a napisał je 30 latek.
Pierwszą stronę płyty winylowej kończył niespełna pięciominutowy utwór „The Great Gig In The Sky” („Wielki spektakl na niebie”) autorstwa Wrighta. Pierwotnie był to odrzut z filmu „Zabriskie Point” noszący tytuł „The Morality Seqence” a potem „The Religious Sections”. W trenowanej podczas koncertowej wersji wyeksponowane były organy Hammonda, a jego ważną częścią były zarejestrowane na taśmie fragmenty „Listów św. Pawła do Koryntian”. Podczas czerwcowych sesji w 1972 r. Wright przez przypadek na pierwszy plan wysunął fortepian, co zostało uznane przez pozostałych członków grupy za dobre rozwiązanie. Głównym motywem ideowym tego utworu stała się odtąd małość człowieka i jego pragnień wobec nieskończoności otchłani Kosmosu. W wolnej i oszczędnej partii fortepianowej Wrighta słychać wyraźnie – przynajmniej w moim odczuciu - wyraźną inspirację „Sonatą Księżycową” Ludwiga van Beethovena. Gdy nagrywanie płyty zbliżało się ku końcowi, to utwór ten wciąż był niedokończony, bo Wright nie umiał dopasować do niego żadnego tekstu. Wówczas podczas styczniowej sesji w 1973 r. wpadł na pomysł, by dograć do niego jedynie bezsłowną żeńską partię wokalną. To zadanie Alan Parsons powierzył Claire Torry, młodej i mało znanej wokalistce z jaką ostatnio współpracował. Instrukcje wydawał jej Gilmour, który prosił aby wydobyła z siebie emocje i dramatyczne nuty. Nagrana przez nią za dosłownie parę groszy partia wokalna przerosła wszelkie oczekiwania muzyków i na pewno znacząco podniosła wartość całego albumu. Jej śpiew nie tylko doskonale zobrazował ogrom Wszechświata, ale małość człowieka odchodzącego w czarną otchłań nicości skazanego na śmierć i zapomnienie. Czymże byłby ten utwór bez jej wspaniałej, choć przypadkowej improwizacji? Ale czy też nasze życie nie jest przypadkowe? Dopiero po latach, od 2005 r. we wszystkich wznowieniach tego albumu jest ona podawana w opisie jako współautorka tego utworu.
Drugą stronę oryginalnego winyla otwierało prawie sześcio i pół minutowe nagranie „Money” („Pieniądze”) autorstwa Watersa. To jeden z najbardziej znanych utworów Pink Floyd, a zarazem całych dziejach muzyki popularnej. W pierwotnej wersji Waters skomponował go na gitarze akustycznej. I choć zauważalny dla każdego riff basowy z nietypowym dla rocka metrum na 7/4 powstał w okresie sesji w Broardhust Garden, to faktycznie tego rodzaju metrum Waters zastosował już wcześniej w nie wydanym wcześniej na płycie nagraniu „Moonhead” przygotowanym na potrzeby TV BBC w 1969 r. To z powodu tego nietypowego metrum nagranie to często uważa się za nieco funkowe. Utwór rozpoczyna się od ikonicznego już obecnie brzęku monet wrzucanych do kasy. Był to pomysł Watersa, który Faktycznie muzyk stworzył go w ogrodzie swojego domu, gdzie jego żona miała pracownię garncarską. Wrzucał monety do miksera w którym mieszała glinę i nagrywał to na magnetofon. W toku dalszych prac udział w tym nagraniu miał także Mason, który już w studio nagraniowym mieszał spięte sznurkami przedziurawione monety i także je nagrywał. Następnie oba brzęczenia monet połączono to z dźwiękiem kasy z taśmoteki EMI i zapętlono w loop słyszalny w nagraniu. Następnie zsynchronizowano rytm basu z perkusją i dobrano do tego tonację partii wokalnej i partie pozostałych instrumentów. W nagraniu ważną rolę odgrywają też improwizowane partie Wrighta na pianie Wurlitzera. Około drugiej minuty pojawia się skorelowane z resztą instrumentów ale dość agresywne solo saksofonowe Dicka Perry’ego. Około trzeciej minuty zespół zmienia dotychczasowe metrum i stabilizuje go na 4/4, a także przyspiesza, wtedy też swe kolejne solo gitarowe wykonuje w trzech podejściach Gilmour przerywane fragmentami granymi przez inne instrumenty. Utwór kończy się partią wokalną podsumowującą główny wątek tekstowy i stopniowym wyciszeniem zakończonym przejściem w postaci rozmowy do następnego nagrania. Tekst utworu jest ostrą krytyką konsumpcjonizmu („pieniądze to przestępstwo”), ale też wskazuje, że jej zdobycie jest głównym celem większości ludzi („forsa to narkotyk”), a chciwoś1)ć jest rzeczą powszechną „Łapy precz od mojej gotówki”).
„Us And Them” to najdłuższe nagranie na albumie, bo prawie ośmiominutowe. Nagranie to skomponowane pierwotnie przez Wrighta bierze swój początek w jednym z odrzutów do ścieżki dźwiękowej filmu „Zabriskie Point” Antonioniego. W pierwotnej wersji nosiło ono tytuł „Violence Sequence”. Po pewnych zmianach zarejestrowano ją już jako ważną część nowego albumu podczas czerwcowej sesji w 1972 r., a następnie grano na koncertach. Wtedy też najpewniej jako jego współkompozytor pojawił się Waters i przyjęło nazwę „Them And Us”. Nagranie ma raczej powolne tempo i rozpoczyna się od cichego fragmentu instrumentalnego tworzonego przez wszystkie instrumenty. Ton i charakter nadają mu partie solowe na saksofonie Dicka Parry’ego w stylu Gerry Mulligana. Początkowo są one stonowane i ciepłe i dobrze przenikają się z równie stonowaną i ciepłą główną partią wokalną Gilmoura, by w miarę rozwoju utworu stać się bardziej agresywnymi. W środkowej części utworu wprowadzono też kobiece wokalizy wspierające tworzone przez Doris Troy, Lesley Duncan, Liz Strike. Utwór ten jest też przy kładem wzorowej harmonizacji głosów Gilmoura i Wrighta. Powolna narracja i subtelna gra instrumentalna uczyniły z tego nagrania rodzaj wydłużonej ballady nieco udziwnionej kolejnymi monologami, odgłosami i innymi dźwiękami, w tym efektem echa. Nagranie ma liczne momenty patetyczne, zwłaszcza w chwilach kulminacji partii wokalnych i instrumentalnych, i tak się też kończy płynnie przechodząc do następnego nagrania. Poszczególne zwrotki tego utworu opowiadają o różnych obliczach konfliktu. Pierwsza mówi braku porozumienia między ludźmi na wojnie. Druga dotyczy rasistowskich uprzedzeń wobec innych ludzi, a trzecia znieczulicy wobec innych ludzi, zwłaszcza starych i biednych. Przez prostą dychotomię określoną w tytule opisano w nich beznadzieję ludzi przytłoczonych sytuacjami konfliktowymi.
Niespełna trzy i półminutowy instrumentalny utwór „Any Colour You Like” („Dowolny kolor jaki sobie wybierzesz”) autorstwa Gilmoura, Masona i Wrighta (a taktycznie także Watersa) powstał podczas scenicznych improwizacji zespołu promujących wczesną wersję suity. Tytuł tego nagrania to oczywiście parafraza znanego powiedzenia Forda o możliwości wyboru samochodu w dowolnym kolorze, pod warunkiem, że jest to kolor czarny. Ale wywodził się on także doświadczeń muzyków z młodości, kiedy różni handlarze chcieli im sprzedać faktycznie niechciane przez nich przedmioty. Innymi słowy dotyczy on iluzoryczności możliwości wyborów dokonywanych przez ludzi w społeczeństwie, a zwłaszcza wtedy, gdy jest przez nie odrzucanym. Nieco dziwne i nietypowe brzmienie gitar uzyskano poprzez przefiltrowanie ich przez głośnik Leslie. Ponadto Gilmour zastosował w nim dwie przetworzone linie gitary przetworzone elektronicznie za pomocą przetworników. Dodatkowo wykorzystano w nim efekt tzw. echa taśmowego wygenerowanego przez Wrighta z syntezatora. W sumie nagranie ma powolny i spokojny charakter, ale słuchać w nim kunszt aranżacyjny i wykonawczy wszystkich muzyków. W nagraniu tym oprócz organów Hammonda użyto także syntezatora. W sumie powstało nieco oniryczne i hipnotyczne brzmienie – jakby odrealnione. Także ten utwór płynnie przechodzi do następnego nagrania.
Prawie czterominutowe nagranie „Brian Damage” („Skleroza”) to dość tradycyjna i spokojna ballada skomponowana przez Watersa. On jest też jego głównym wokalistą. Zarys tego utworu powstał jeszcze podczas sesji do „Meddle”, ale nie został wówczas dokończony i nie znalazł się na tamtym albumie. Po przeróbce wszedł jako część w skład wczesnej koncertowej wersji suity „Dark Side…” ale występował pod nazwą „The Lunatic Song”. Szybko stał się jej najważniejszą częścią, wokół której dogrywano pozostałe nagrania. Utwór ma charakter balladowy, jest wyciszony i rozwija się naturalnie od jednych do drugich kulminacji wokalnych w których Watersa wspomagają wspomniane już kobiecie wokalistki w chorze. Dzięki ich ciepłym głosom nagranie zbliża się brzmieniem do soulu, co wraz z ciepłym brzmieniem instrumentarium tworzy bardziej przyjazny nastrój dla słuchacza, a ideowo daje człowiekowi nadzieję na lepszy los. Niepokojący histeryczny śmiech w końcowej fazie nagrania przypomina o szaleństwie i losie byłego lidera grupy Barretta. Tekst utworu opowiada o szaleńcu, który chodzi po mieście i wchodzi nawet na zielone trawniki (aluzja do zakazu deptania trawników), ale także o szaleństwie które jest w każdym z nas. Ale tonie ma znaczenia, bo wcześniej czy później i tak wszyscy się spotkają „po ciemnej stronie księżyca”.
Ostatnim nagraniem na albumie jest zaledwie dwuminutowy utwór „Eclipse” („Zaćmienie”) skomponowany i zaśpiewany przez Watersa. Podobnie jak wcześniejsze nagranie utwór ten był dopracowywany podczas październikowych sesji w studiu nagraniowym w 1972 r. Jest to dosłownie rozwinięcie i podsumowanie poprzedniego nagrania, a zarazem całej płyty. Waters przyjmuje tutaj ton mentorski i wylicza rożne problemy jakie trapią człowieka w takt soulowo brzmiącego zespołu z podniosłymi partiami wokalnymi wspomagającego chóru żeńskiego. Tekst utworu jest wyliczanką pragnień, uczuć i działań, które ostatecznie i tak nie mają znaczenia bo i tak słońce będzie zaćmione przez księżyc.
W obu ostatnich nagraniach rozbudowane partie wokalne w chórkach pełnią ważną rolę harmonizującą głos Watersa, a także swym naturalnym ciepłem dającą pewną nadzieję w dość pesymistycznym przesłaniu tego albumu.
Oczywiście całość płyty kończy koda z subtelnymi ledwo słyszalnym perkusyjnym biciem serca i wspomnianą na początku odpowiedzią na pytanie: czym jest ciemna strona księżyca?
Oczywiście w późniejszych interpretacjach chce się też widzieć pozytywy przesłanie tego albumu, ale moim zdaniem nie ma ich zbyt wiele. Ta płyta to bardzo trafna artystyczna, muzyczna, diagnoza kondycji człowieka. A jak wiadomo, nie ma nic gorszego na świecie niż właśnie to stworzenie, każdego dnia dążące do samounicestwienia.
Na etapie ostatecznego zgrywania gotowej pyty i jej miksowania doszło do różnic zdań pomiędzy Watersem i wspierającym go Masonem, a Gilmorem i Wrightem jak to ma finalnie wyglądać. A trzeba powiedzieć, że wszyscy muzycy grupy byli producentami albumu. Ci pierwsi chcieli aby płyta brzmiała surowo, ale też aby wykorzystywała pozamuzyczne środki wyrazu. Drudzy chcieli brzmienia naturalnie przestrzennego i ograniczenia ingerencji studyjnych. W celu złagodzenia tej różnicy zdań wytwórnia zatrudniła nowego inżyniera dźwięku Chrisa Thomasa jakby nie dostrzegając wielkiej roli jaką odegrał w nagrywaniu płyty Alan Parsons. W ostatecznym miksie albumu Thomas uwzględnił uwagi obu stron konfliktu oraz rady Parsonsa. W ten sposób wszystkie instrumenty zyskały doskonałą przestrzeń dźwiękową, ale nie pominął też w tej selekcji efektów specjalnych.
Okładkę płyty zaprojektowała współpracująca od początku z zespołem agencja Hipgnosis, a dokładnie rzecz biorąc jej pracownik George Hardie. Zgodnie z zaleceniami przekazanymi mu przez Wrighta, że zespół chce teraz prostej, eleganckiej i typowo graficznej okładki, a nie po raz kolejny jakichś dziwnych zdjęć. Zgodnie z tą sugestią Hardie stworzył okładkę wręcz kliniczną w swej prostocie przedstawiającą rozszczepienie światła w pryzmacie. Z tyłu umieszczono odwrócony rysunek pryzmatu. Wzorem dla niego była okładka do jednego z koncertów fortepianowych van Beethovena zaprojektowana w 1942 r. przez amerykańskiego grafika Alexa Steinweissa także przedstawiająca rozszczepienie światła w pryzmacie. I choć pryzmat nie miał prawie żadnego związku z zawartością płyty, to jednak prezentował się dobrze i z powodu swej enigmatyczności został przyjęty do realizacji, bo podobnie jak sama treść słowno-muzyczna płyty, był równie tajemniczy intrygujący. Nawiązując do wcześniejszych realizacji muzycy zrezygnowali też z umieszczenia nazwy zespołu i tytułu płyty na okładce albumu. Jednak na wszelki wypadek wytwórnia umieściła te dane w doklejanej na albumie okrągłej nalepce. W środku rozkładanej okładki przestawiono efektowny kolorowy kardiogram, a także wydrukowano wszystkie teksty i podano tytuły wszystkich utworów oraz skład zespołu. Wytwórnia zgodziła się też na zaprojektowanie labela z pryzmatem nawiązującego do okładki płyty, co w tamtym czasie było wielką nowością. Podobnie zresztą jak jej zgoda na dołączenie do albumu dwóch reklamowych nalepek i dwóch plakatów: jednego z kolażem zdjęć członków zespołu na tle ich występu koncertowego oraz drugiego z wizerunkiem piramid.
W okresie nagrywani albumu pojawił się też problem z jego tytułem, gdyż mało znany zespół brytyjski Medicine Head grający blues rocka wydał album pod takim samym tytułem, a więc; „Dark Side Of The Moon”. ale ostatecznie była to grupa niszowa i członkowie Pink Floyd oraz wytwórni uznali, że pozostanie przy tym właśnie tytule nie przeszkodzi grupie w jego promocji.
I choć Pink Floyd był zespołem brytyjskim to album wpierw wydano na rynku amerykańskim, gdzie ukazał się już 1 marca (lub 10 marca), a w Wielkiej Brytanii oraz w Europie wydano go 16 marca (lub 23 marca) 1973 r. W obu wypadkach na winylu album wydała wytwórnia Harvest będąca oddziałem koncernu EMI do wydawania płyt zespołów progresywnych i alternatywnych. Wraz z tymi premierami grupa ruszyła wielkie tournee koncertowe po Stanach Zjednoczonych, a następnie Europie.
Do chwili obecnej ukazało się ponad 850 wydań tego albumu na różnych nośnikach. Drugi w kolejności najczęściej wznawianym albumem grupy jest „Wish You Were Here” (1975) wznowiony dotąd ponad 630 razy na różnych nośnikach. Mało która płyta możę w ogóle zbliżyć się do ilości wznowień jakie ma „Dark Side…”. Jednym z nielicznych albumów z kręgu muzyki rockowej która ma podobny wynik jak on jest „Sgt. Pepper’s Lonely Heart’s Club Band” (1967) zespołu The Beatles. Blisko tego szczytu jest też album „Untitled” czyli słynna „IV” (2971) zespołu Led Zeppelin wznowiona jedynie ok. 790 razy. Konkurencyjne zespoły progresywne z epoki np. Yes czy Genesis nawet nie mogły marzyć o zbliżeniu się do takiej ilości wznowień swoich płyt.
W samym tylko 1973 r. album „Dark Side…” wydano na winylu aż w 148 wersjach, z tego aż 18 wersji było kwadrofonicznych. Wydano je w Wielkiej Brytanii, Australii i Nowej Zelandii oraz w Jugosławii, co jeszcze dziwniejsze, w tej ostatniej wydano aż 12 tego rodzaju edycji tej płyty. Poza Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią album ten wydano wówczas w prawie wszystkich innych w cywilizowanych krajach: Kanadzie, Irlandii, Niemczech Zachodnich, Austrii, Francji, Holandii, Szwecji, Hiszpanii, Portugalii, Włoszech, Grecji, Australii, Nowej Zelandii, Japonii. Ponadto wydano ją w Izraelu, Turcji, Tajwanie, Filipinach, Indiach, Singapurze, Malezji Hong-Kongu, a także w krajach afrykańskich: Republice Południowej Afryki, Rodezji, Mozambiku; krajach Ameryki Łacińskiej: Meksyku, Brazylii, Kolumbii, Nikaragui, Boliwii. W niektórych krajach Ameryki Południowej (Chile, Argentyna, Peru) wydano go pod tytułem „El Lado Oscuro De La Luna”, a w Wenezueli pod podwójny tytułem „The Dark Side Of The Moon / El Lado Obscuro De La Luna”. Prawie we wszystkich tych krajach album, firmowała wytwórnia Harvest lub jej firma matka EMI. Jednie w niektórych krajach label płyty miał inne logo, np. w Jugosławii – „Jugoton”, w Chile - „Odeon” a w Argentynie – „Purple Records”. Już pierwszego roku ukazały się także dwa pirackie wydania tej płyty, w Korei Południowej i Malezji. Niemieckie i austriackie wydania miały obok znaku Harvest miały także logo wytwórni „Electrola”.
Od samego początku album ten był dystrybuowany także na kasetach. W samym tylko 1973 r. wydano go zarówno na kasetach 8-Trk (12 wydań, w tym jedno kwadrofoniczne) oraz na kasetach typu Compact Cassette (42 wydania, z tego jedno kwadrofoniczne). Kasety typu 8-Trk zostały wydane w USA, Wielkiej Brytanii, RFN, Australii, Kanadzie, Włoszech, Hiszpanii i Argentynie, a kasety typu CC wydano m.in. na czołowych rynkach muzycznych (m.in. USA, UK, RFN, Francji, Holandii, Japonii) ale także w Argentynie, Indiach, Malezji, Gwatemali, Filipinach. Dwa spośród tego rodzaju wydan były pirackie: na Tajwanie i w Indonezji.
W następnych latach i dekadach album ten był wielokrotnie wznawiany w wielu różnych krajach i częściach świata, przeważnie jednak w USA, UK, Japonii i krajach europejskich. W 1979 r. wschodnioniemiecka wytwórnia Amiga wydała go na kasecie i płycie winylowej w NRD. Było to drugie po jugosłowiańskim, wydanie tej płyty w kraju socjalistycznym. Pomimo upływu lat płyta ta tak dobrze się sprzedawała że Amiga wznowił ją już w 1980 r. Oczywiście ówczesnym „prawdziwym patriotom” rządzącym, wtedy Przywiślańskim Krajem (wtedy komuchom) nie przyszło nawet do głowy aby ją wydać w tym czasie. Z tego powodu w Polsce album ten wydano po raz pierwszy na płycie winylowej i kasecie dopiero w 1988 r. (PN-Muza). Zmiana przyszła dopiero na początku lat 90. ale nawet wówczas wydawali ją w Polsce jedynie piraci w niezliczonej ilości wersji i egzemplarzy.
Album „The Dark Side…” był też jedną z kilku pierwszych płyt spoza kręgu muzyki klasycznej jaką wydano w pierwszej partii płyt kompaktowych jakie wypuszczono na rynek w 1983 r. Było to oczywiście wydanie przygotowane przez japoński oddział Harvest. Rok później wydano jego wznowienia amerykańskie (Capitol w długim podłużnym pudełku) i europejskie (faktycznie przepakowane japońskie), a także nowe wydanie japońskie. Później wznawiano ten album na CD prawie każdego roku. Z tych pierwszych wydań bardzo popularne było zwłaszcza niemieckie z 1988 r. i amerykańskie 1987 r. W latach 90. spośród licznych wznowień tego albumu wyróżniało się to przygotowane w USA przez firmę Mobile Fidelity Sound Lab w 1993 r. Było ono bardzo dobre pod względem dźwiękowym ale też bardzo drogie, a przez co mało dostępne. Masowego klienta nasyciło dopiero europejskie wznowienie tego albumu na CD przez EMI Unitetd Kingdom w 1994 r. Później ukazało się jeszcze wiele innych wersji tego albumu na CD, w tym wydanie w formacie SACD w 2003 r. i różnego rodzaju wielopłytowe boxy oraz nowe świetnie brzmiące wydania japońskie np. dwupłytowe i sygnowane przez Not On Label z 2017 r.
O zespole Pink Floyd po raz pierwszy usłyszałem jesienią 1978 r., kiedy stałem z kuzynem przed polną drogą prowadzącą do jego domu i rozmawiałem o różnych najnowszych wówczas, a ważnych dla nas nastolatków sprawach. Miałem wówczas 14 lat, a ktoś, kto miał 30 lat wydawał się starcem. Gdy już mieliśmy się rozejść, to kuzyn zagaił nowy temat, bo chciał mi czymś zaimponować, więc opowiedział mi historię o jakimś angielskim zespole co nazywa się Pink Floyd i nagrał album, lub kilka albumy – bo tego nie był pewien – poświęcone w całości zwierzętom. Były tam nagrane utwory poświęcone m.in. świniom i owcom. Opowieść tę usłyszał przypadkiem od starszego brata, który już wtedy uczył się w renomowanym wówczas Technikum Budowlanym w Bielsku Białej. Dosłownie nie mogłem uwierzyć w to co mi mówił, bo nie miesiło mi się w głowie, że ktoś miały nagrywać beczenie owiec i chrumkanie świń, skoro te pospolite zwierzęta można było posłuchać prawie w każdym chlewie w okolicy. W tym czasie i my mieliśmy takie zwierzęta u nas w domu, bo hodowali je rodzice, a ja często musiałem wyrzucać im gnój i przynosić im karmę. Ale aby być dostatecznie cool w stosunku do opowieści kuzyna, to udawałem nie tylko że wierzę we wszystko co mi powiedział, ale także w to, że to jest OK. Jednak już po spotkaniu z nim, w drodze do domu, na wszelki wypadek pomyślałem też, że to dobrze iż w naszym pięknym kraju, nie ma takich wynaturzeń jak na tym „zgniłym” Zachodzie, jak ówczesna komunistyczna propaganda nazywała świat zachodnich demokracji. Gdy teraz słucham obecnej propagandy mówiącej o tym jak to w naszym kraju jest cudownie, bo bożemu itp., a wszystko co złe jest na zachód od Odry, to widzę dosłowną analogię z tymi dawnymi komuszymi kłamstwami. Tę samą narrację o „zgniłym Zachodzie” mają także obecnie ruskie władze, tyle że dla nich "zgnilizna" zaczyna się już w Polsce.
Oczywiście o zespole Pink Floyd równie szybko co usłyszałem to zapomniałem, bo miałem wtedy inne ważne sprawy na głowie, takie jak np. zbieranie znaczków. Muzyką popularną, a zwłaszcza jej rockową odmianą zainteresowałem się dopiero z początkiem 1980 r., z chwilą nabycia radiomagnetofonu „Maja 2” i ostatecznym porzuceniu myśli o staniu się filatelistą. Wraz z tym radiomagnetofonem kupiłem trzy polskie kasety magnetofonowe, tylko trzy, bo na więcej nie było mnie stać. Wciąż byłem uczniem, miałem tylko trochę kieszonkowego, a do radiomagnetofonu i tak połowę dołożył mi ojciec. Jak już miałem te kasety, to chciałem sobie coś „fajnego” nagrać, ale w Polskim Radiu nic „fajnego”, z mojego punktu widzenia, nie leciało. Nie wiedziałem wtedy, że na audycje z dobrą muzyką trzeba „polować”. Wreszcie w pewne niedzielne popołudnie, w lutym lub w marcu 1980 r., udało mi się coś mnie interesującego nagrać. A jednym z tych pierwszych nagrań był utwór „One Of These Days” zespołu Pink Floyd. Nadano go w audycji „Studio Wawel” jaką polecił mi jeden z kolegów ze szkoły. Była to audycja emitowana przez lokalne studio radiowe w Krakowie, stąd jego nazwa, a jej autorem był Antoni Mleczko. Był to typowy koncert życzeń, czyli ktoś zamawiał jakiś utwór, a prowadzący redaktor prezentował go na antenie radiowej. Tego dnia ktoś zamówił właśnie to nagranie zespołu Pink Floyd. Przeważnie jednak grano tam Tercet Egzotyczny itp. badziewie.
W tym czasie w ogóle nie znałem tego zespołu i wszystko co z nim związane bardzo mnie dziwiło. „One Of These Days” to nagranie prawie hard rockowe, bardzo nietypowe dla tej grupy, ale ja wtedy uznałem, że to jej dość typowy utwór, bo innych nie znałem. Chciałem więc poznać więcej podobnych do niego utworów, bo od razu polubiłem takie ostrzejsze granie. Oczywiście, choć prawie każdego dnia wsłuchiwałem się w różne audycje radiowe, to jednak Pink Floyd jakoś nie mogłem nagrać, a jak już grano utwory tego zespołu, to były to przeważnie fragmenty płyty „The Wall”, którą wówczas dosłownie wszędzie prezentowano w Polskim Radiu.
Po raz pierwszy w całości posłuchałem płyty „The Dark side Of The Moon” dopiero z kasety magnetofonowej u mojego kolegi Adama W. ze szkoły zawodowej w Żorach. Często bywałem wtedy u niego w domu, a dokładniej w mieszkaniu jego rodziców na przyzakładowym osiedlu kolejowym. Gdy pewnego czerwcowego dnia 1980 r. go odwiedziłem, to on z dumą pokazał mi kupioną co dopiero na tzw. czarnym rynku w Katowicach kasetę z dziwnym pryzmatem na okładce. Powiedział mi też, że bo to jedna z najlepszych płyt zespołu Pink Floyd. Do jej zakupu namówił go kolega, który już wtedy był znawcą muzyki, a zwłaszcza tego zespołu. Ta tzw. oryginalna kaseta była faktycznie piracką kasetą przygotowaną przez ówczesnych naszych rodzimych handlarzy na bazie holenderskiego wydania kasetowego tego albumu przygotowanego przez wytwórnię Harvest w 1978 r.
Takie kasety robiono tak, że kupowano jakąś nagraną kasetę polską np. z Chopinem lub przemówieniami dygnitarzy partyjnych, wybarwiano chemicznie nadrukowane napisy po obu jej stronach i nagrywano jakąś płytę, w tym wypadku „Dark Side of the Moon”, a całość uzupełniano kolorowym (lub czarno-białym) zdjęciem oryginalnej okładki z zachodniej kasety, natomiast dotychczasową polską okładkę wyrzucano. Pomimo tego chałpnictwa, całość takiego produktu prezentowała się bardzo dobrze i dla większości jego nabywców była namiastką zachodniego świata w muzyce. Ale też taki luksus, choć piracki, nie był tani, bo owi piraccy producenci sporo sobie liczyli za fatygę przegrania takiej kasety i dorobienia okładki z kolorowego zdjęcia, co zresztą w czarno-białym świecie komuszej Polski było nie lada atrakcją.
Tak więc pierwszy raz w życiu posłuchałem albumu „The Dark Side...” u kolegi z pirackiej kasety magnetofonowej odtwarzanej nie na byle jakim sprzęcie, bo na radiomagnetofonie Grundig, będącym w ówczesnych realiach marzeniem każdego fana muzyki i nastolatka w Polsce. Miałem wówczas 16 lat, a od wydania tej płyty minęło już wtedy całe 7 lat, co jak wiadomo w świecie nastolatków jest dosłownie prawie stuleciem. Pamiętam, że od razu spodobały mi się dwa utwory: „Time” i „Money”. Jako całość ta płyta wtedy średnio mi się spodobała, bo większość zamieszczonych na niej nagrań była dla mnie jakaś taka dziwna, np. takie „On The Run”, operowe „The Great Gig In The Sky” czy zlewała się w jedną niezrozumiałą dla mnie masę jak np. trzy ostatnie nagrania: „Any Colour You Like”, „Brain Damage”, „Eclipse”. Kolega zresztą też był lekko zawiedziony tą płytą i mówił mi, że nie całkiem mu się podoba, a kupił ją, bo go do tego namówili jego znajomi.
Pod wieczór, gdy już miałem pociągiem z powrotem pojechać do domu do tego mojego kolegi przyszedł niespodziewanie pewien sąsiad. Był to koleś w naszym wieku lub trochę starszy. Gdy usłyszał że gra Pink Floyd od razu go rozpoznał i powiedział coś w tym stylu: „wow, słuchacie „Dark Side…”. Potem podniósł głowę nieco w górę i ze znawstwem w głosie stwierdził, że on tam woli inne płyty Floydów, i tutaj wymienił z pewnością siebie i nonszalancją, „Atom Heart Mother”, Medle” a zwłaszcza „Wish You…”. Ja nie za bardzo wiedziałem o czym on mówi, a wypowiedziana skrótowcem myśl „Wish You…” nie dawała mi potem spokoju o jaką płytę mu chodziło. Gdy już wyszedł, to kolega powiedział mi, że ten koleś ma wszystkie płyty Pink Floydów, a on się już nim umówił na ich przegranie, na jego głównym magnetofonie, czyli szpulowcu ZK140 (wtedy wciąż magnetofonie marzeń dla wielu). Jak się potem okazało miał on jedynie płyty Floydow z lat 70 i to też nie wszystkie, bo brakowało mu tej z muzyką filmową, ale faktycznie miał już wtedy ich niezły zbiór. Kilka z nich miał nawet fizycznie, czyli na płytach winylowych, może nawet w zachodnich oryginalnych wydaniach (lub jugosłowiańskich), a inne miał jedynie przegrane na taśmach od swoich znajomych. Byłem zazdrosny o te trofea, ale raczej nie mogłem liczyć na to, że ten koleś także da mi przegrać sobie te płyty. „Zatruty” taką niekorzystną perspektywą wróciłem do domu.
Tego samego roku w czerwcu Ojciec kupił na giełdzie w Jastrzębiu-Zdroju wieżę „Kleopatra 2a” Hi-Fi wraz z kolumnami, a także gramofon „Bernard” i magnetofon Kasprzak MK132SD, dzięki czemu miałem już sprzęt dobrej jakości do osłuchu muzyki ale wciąż nie miałem dobrych nagrań. A miał je nasz nowy kolega ze szkoły zawodowej Eugeniusz K. z Rybnika, który był spadochroniarzem z tamtejszego technikum, z którego go wyrzucili. Aby zyskać nowych kolegów przyniósł do szkoły reklamówkę pełną płyt jakie kupił wraz z matką i ojczymem podczas letniego wyjazdu na wczasy do Jugosławii. Były wśród nich płyty Queen i Pink Floyd. Mnie od razu zainteresował podwójny album koncertowy Queen. Aby go kupić pojechałem do niego do domu w Rybniku, co miało miejsce w we wrześniu 1980 r. Jednak zamiast Queen on sprzedał mi płytę „Animals zespołu Pink Floyd. Całą tę sytuację opisałem kiedyś na innym swoim blogu, więc nie będę się powtarzał, stąd teraz powiem tylko, że wtedy ten album prawie zupełnie mi się nie podobał. Notabene była to ta sama płyta o której kilka lat wcześniej mówił mi kuzyn, a ja nie chciałem nawet wierzyć że taka istnieje.
Album „The Dark Side Of The Moon” nagrałem na własnej taśmie dopiero dzięki jego prezentacji w jednej z audycji muzycznych w Programie III PR pod koniec października 1980 r. Była to audycja prezentowana w systemie monofonicznym. Album ten nagrałem na najlepszej kasecie jaka wówczas była produkowana w Polsce, czyli na chromowej kasecie Superton C-60 CrO2. Niestety, za bardzo tej jakości nie można było stwierdzić, bo audycja była monofoniczna, stąd nie można było w niej usłyszeć znajdujących się na niej efektów dźwiękowych, a co za tym idzie ich nagrać. Ale i tak się bardzo cieszyłem, bo wreszcie miałem nagraną na w całości swoją pierwszą nagraną na taśmie płytę zespołu Pink Floyd. Faktycznie dopiero od tego momentu stałem się świadomym fanem tego zespołu. Oczywiście marzyła mi się też taka „oryginalna” kaseta z tym albumem jaką miał mój kolega z Żor, ale na razie pozostawała ona poza moim zasięgiem finansowym..
Kolejnych nagrań tego zespołu dokonałem w audycji „Sławne nagrania grupy Pink Floyd” nadanej w Programie III PR w dniu 15 II 1981 r. Obok przekroju różnych utworów tego zespołu zaprezentowano wówczas także dwa nagrania z albumu „Dark Side…” („The Great of The Sky” i „Money”) ale akurat one nie zrobiły już na mnie takiego wrażenia, bo miałem już je nagrane. Ponadto wszystkie te nagrania nadano znowu w systemie monofonicznym, a ja chciałem ich posłuchać w stereo.
Taka okazja nadarzyła się niespodziewanie dopiero pod koniec tegoż roku. Pewnego dnia odwiedził mnie w domu Eugeniusz K. z którym zdążyłem się bliżej zakolegować, bo tak jak ja wraz z wrześniem 1981 r. rozpoczął pracę na jednej z miejscowych kopalń, na której i ja też pracowałem (jednak z tą różnicą, że ja rozpocząłem naukę w technikum wieczorowym, a on już nie chciał się dalej uczyć). Pamiętam, że byłem bardzo zaszokowany, gdy wyciągnął z reklamówki jugosłowiańskie kwadrofoniczne wydanie albumu „The Dark Side Of The Moon” wydane przez Jugoton na licencji Harvest w 1973 r. Nigdy nie zapomnę tego małego prostokątnego znaczka w dolnej prawej części przedniej okładki z napisem „SQ” czyli „System Quadrophfonic”. Jak się okazało była to jego prywatna płyta, którą także kupił rok wcześniej w Jugosławii, ale którą postanowił sobie zostawić, dlatego wcześniej jej nikomu nie pokazywał. Oczywiście od razu przegrałem ten album w systemie stereo na swoim co dopiero zakupionym nowym magnetofonie szpulowym Aria M2408 SD na nowej taśmie szpulowej Stilon 560 m. Byłem zachwycony jakością nagrań i efektami stereofonicznymi, nawet jak do pełnego zadowolenia brakowało mi „jedynie” kwadrofonicznego wzmacniacza i gramofonu. Potem tego albumu w tej wersji słuchałem wielokrotnie, czemu służyła wysoka jakość oryginalnej płyty winylowej z jakiej go pozyskałem, dobra dynamika nowej szpuli na jakiej go nagrałem i nie zużyta jeszcze głowica magnetofonu.
Ważnym etapem poznawania przez mnie dyskografii zespołu Pink Floyd były prezentacje jego poszczególnych płyt w serii audycji Jerzego Janiszewskiego retransmitowanych z Radia Lublin w Programie IV PR wiosną 1983 r. W jednej z audycji majowych przedstawił on płytę „The Dark Side…”, ale dla mnie nie miało to już takiego znaczenia, bo miałem ją od dwóch lat nagraną w stereo na szpuli. Za to ogromną wartość miał komentarz Janiszewskiego do niej (tak jak i innych nadanych wtedy płyt) będący taką mini monografią zespołu.
We wrześniu 1983 r. kupiłem album „The Dark Side…” na płycie winylowej w prywatnym sklepie płytowym przy ul. Floriańskiej w Krakowie. Było to francuskie wznowienie tego albumu z 1975 r. sygnowane przez Harvest ale i przez Pathe Marconi. Było to staranne wydanie zarówno pod względem dźwiękowym jak i graficznym (rozkładany album) wraz z oryginalnymi dwoma plakatami i nalepkami. Oczywiście była to płyta w tamtym czasie i w tym sklepie bardzo droga, bo kosztowała mnie pełną miesięczną wypłatę z kopalni. Ale też była to tzw. pieczątka, czyli płyta w pełni nowa, dziewicza i oryginalnie zafoliowana.
W audycjach muzycznych Polskiego Radia w latach 80. album ten zaprezentowano w całości w audycji „Kanon rocka” prowadzonej przez Piotra Kaczkowskiego w dniu 23 VII 1984 r., a fragmentami także w innych audycjach, zwłaszcza w Programie III PR, ale ani razu w sztandarowej audycji stereofonicznej jaką był „Wieczór Płytowy” nadawany w Programie II PR. Za to przedstawił go Marek Gaszyński w jednej ze swych audycji z cyklu „Klub Stereo” nadanej 7 X 1986 r., a istniejącej także w Programie II PR.
Jak tylko zacząłem zbierać płyty kompaktowe, to kupno wszystkich albumów zespołu Pink Floyd, a w tym „The Dark…” było dla mnie jednym z priorytetów. Już na początku lat 90. były one w Polsce dostępne, ale z powodu swej wielkiej popularności, miały one kategorię full price, stąd były bardzo drogie. Po raz pierwszy kupiłem ten album w sklepie płytowym „Santana”, czy raczej jego filii znajdującej się na rynku w Katowicach w dniu 14 V 1992 r. Było to europejskie (holenderskie) wznowienie tego albumu na CD z 1986 r. Wraz z jego kupnem pozbyłem się- niestety – swego winylowego wydania tej płyty, czego bardzo żałuję.
Kilka lat później, a dokładnie 27 XI 1995 r. kupiłem w sklepie „Elvis” w Gliwicach europejskie remasterowane wydanie tej płyty z 1994 r. sygnowane przez EMI Unitet Kingdom a w Polsce dystrybuowane przez Pomaton EMI. Także tym razem sprzedałem swe dawne kompaktowe wydanie tego albumu, czego także żałuję (wszystkich późniejszych dubletów CD już nie sprzedawałem ani nie rozdawałem).
W lutym 2009 r. sklepie „Media Markt” w kompleksie handlowym „M1” w Zabrzu kupiłem nowe europejskie hybrydowe wydanie tej płyty na CD (Hybrid) w zmienionej okładce wydane w 2003 r. Bardzo spodobały mi się wydania w kartonikach wszystkich płyt grupy dokonane przez wytwórnię Pink Floyd Records, dlatego w styczniu 2017 r. kupiłem w takim wydaniu nowe europejskie wydanie „Dark Side…”. Wreszcie w maju 2021 r. w sklepie internetowym w Niemczech kupiłem ten album w podwójnej edycji tzw. Experience Edition wydany w Europie w 2011 r. Kupiłem go bo chciałem mieć tę dodatkową płytę z pełną wersją koncertu Pink Floyd z prezentacją całej suity „The Dark Side…” z epoki w jakiej powstała.