Led Zeppelin to jeden z najbardziej znanych zespołów w dziejach muzyki rockowej. Napisano o nim już tyle, że doprawdy trudno dodać do tego jeszcze coś nowatorskiego od siebie. No ale skoro wybrałem tę płytę do opisu, to i ja muszę o tym zespole i jego debiutanckiej płycie coś napisać i postaram aby było to moje oryginalne spojrzenie.
Zespół Led Zeppelin narodził się z ambicji i frustracji jego założyciela i lidera gitarzysty Jimi Page’a. Pomimo tego, że od początku lat 60. był on wziętym i cenionym muzykiem sesyjnym, to poza branżą mało kto go kojarzył. Na pewno cenił go inny muzyk i gitarzysta Jeff Beck z którym podzielał zainteresowania muzyczne. Obaj zresztą grali przez pewien czas w grupie The Yardbirds, ale masowa publiczność nawet z niej bardziej kojarzyła Becka niż Page’a. Nawiasem mówiąc po przyjęciu do Yardbids, Page był w tej grupie basistą a nie gitarzystą, bo ta rola była zarezerwowana dla Becka. Wkrótce później już obaj grali na gitarach, ale ambitny i trudny w pożyciu z innymi Beck odszedł z grupy zakładając własny band.
Skoro Page był tak zdolny, to dlaczego na początku lat 60. wybrał karierę muzyka sesyjnego? Bo był słabowitego zdrowia, a praca w studiu oszczędzała mu trudów tras koncertowych, a ponadto jako muzyk sesyjny zarabiał znacznie więcej niż nawet uznane wówczas gwiazdy. Podczas pracy w studiu nauczył się nie tylko wielu technik gitarowych, bo występując z różnymi wykonawcami, musiał grać w różnych stylach, ale także poznał tajniki pracy reżyserów nagraniowych, co w przyszłości dało mu przewagę nad innymi podobnymi sobie muzykami.
Gdy więc kariera grupy The Yardbirds dobiegała kresu (lipiec 1968 r.), a jego byli członkowie upoważnili go do zrealizowania kontraktu na serię koncertów Skandynawii, Page wraz z jedynym oryginalnym jego członkiem, Chrisem Dreje, przystąpił do kompletowania od podstaw składu tego zespołu. Miał się on nazywać The New Yardbirds. Jednak szło to dość opornie, bo wszyscy wybrani przez niego muzycy odmawiali współpracy.
Dlaczego inni dawni członkowie The Yardbirds sami nie uzupełnili swego zespołu i nie ruszyli w trasę koncertową? Bo nie wierzyli już w jego sukces. Przykładowo Jim McCarthy za gwóźdź do trumny własnej grupy uznawał odejście z niego Erica Claptona. Ponadto muzycy tego zespołu nie wierzyli, że druga fala zespołów brytyjskich, po The Beatles i The Rolling Stones, także osiągnie międzynarodowy sukces, ale po latach bardzo żałowali swej błędnej decyzji.
Gdy zrezygnował także Dreje, który postanowił zostać zawodowym fotografem, Page musiał zmienić koncepcję. A właściwie wrócił do tego, co planował już co najmniej od wiosny 1966 r., a więc skompletowanie super grupy złożonej z najlepszych wówczas muzyków brytyjskich grających rocka, czy blues-rocka. Jednak rekrutacja do takiej super grupy także szła bardzo źle, bo mało kto wierzył w sukces jego przedsięwzięcia. Jednym z tych, którzy to obserwowali był Keith Moon perkusista zespołu The Who. On także odmówił Page’owi, ale przy okazji zauważył, że kariera jego zespołu przypomina spadania ołowianego sterowca (Lead Zeppelin), co po pewnej modyfikacji pierwszego słowa dało nową nazwę zespołu – Led Zeppelin. Ale to według oficjalnej legendarnej wersji. A jest jeszcze inna, a mianowicie taka, że nazwa pochodziła od przezwiska Page’a nazywanego przez innych Lead Wallet (Ołowiany Portfel) z powodu jego skąpstwa.
Ostatecznie Page zdołał skompletować swój zespół z zupełnie nowych i nieznanych wówczas szerzej muzyków: wokalisty i harmonijkarza Roberta Planta, perkusisty Johna Bonhama i basisty i organisty Johna Paula Jonesa (faktycznie Johna Baldwina), który tak jak i Page był muzykiem sesyjnym oraz aranżerem, i to wcześniej mu znanym. Wydaje się to banalne, ale takie nie było, bo o ile Plant poszukiwał nowej przyszłości dla siebie i pojechał do Londynu na przesłuchania do nowego zespołu Page’a, to już rekomendowany przez niego Bonham (obaj grali wcześniej w zespole Band Of Joy) poważnie się wówczas zastanawiali, czy zrezygnować z dotychczasowej pracy w folkowym zespole Tima Rose’a i pewnych 40 funtów tygodniowo na rzecz zatrudnienia w nikomu nieznanym zespole o niepewnej przyszłości.
Ważną postacią był też Peter Grant, który został menadżerem zespołu (wcześniej był menadżerem The Yardbirds). Był to facet mało wykształcony, ale równie przysadzisty co skuteczny w egzekwowaniu korzystnych warunków finansowych dla swych podopiecznych, a przy okazji i dla siebie. Z powodu jego brutalnych metod nie przypadkowo brytyjska prasa w epoce nazywała go „gigantem”, czy też „ochroniarzem w tureckim haremie”. I powierzenie mu tej roli przez Page’a nie było przypadkowe, bo wiedział on, że aby nowy zespół mógł przetrwać, to musi być niezależny finansowo. W zasadzie to właściwie spółka Page-Grant zorganizowała nowy zespół, bo obaj jej kontrahenci byli ambitni, żądni pieniędzy i sławy.
Za faktyczną datę narodzin zespołu Led Zepplin można uznać pewien sierpniowy dzień 1968 r. (w połowie tego miesiąca), kiedy to po raz pierwszy wszyscy z muzyków tworzących potem ten zespół spotkali się na pierwszej próbie wspólnego grania, w małej piwnicy w Londynie przy ul. Gerrad (obecnie część Chinatown). Wszyscy muzycy uznali to spotkanie za „magiczne” i postanowili, że powinni dalej razem grać. Aby ugruntować to wspólne zgranie już 14 IX 1968 r. zespół ciągle występujący pod nazwą The New Yardbirds wyruszył na umówione wcześniej tournee koncertowe do Skandynawii.
Pierwsza na jego drodze była Dania i Kopenhaga. W tym czasie grupa nie miała jeszcze własnego repertuaru dlatego wykonywała wiele cudzych utworów, w tym nagrania Sama Cooke’a, Otisa Reddinga, Isley Brothers i Elvisa Presleya. Wśród tych utworów były też klasyczne bluesy m.in. „I Can’t Quit You Baby”, przeróbki dawnych nagrań The Yardbirds np. „Dazed And Confused” a także pierwsze w pełni własne utwory np. „Communication Breakdown”. Wspólne występy scementowały nową grupę i ukazały potencjał jaki w niej istniał. A Page ostatecznie zrozumiał, że znalazł nie tylko muzyków akompaniujących, ale też twórczych kompanów, bez których grupa Led Zeppelin nigdy by nie była tym czym się stała.
Po powrocie do ojczyzny na przełomie września i października 1968 r. grupa zamknęła się na tydzień w Olympic Studios w Barnes w południowym Londynie i w ciągu ok. 30 godzin nagrała swój debiutancki album. W związku z tym, że wciąż nie miała kontraktu płytowego, bo wszyscy potencjalni wydawcy bali się inwestowania w nowy zespół, a jego stara nazwa (Yardbirds) budziła dużą niechęć, Page i Grant sfinansowali sesję nagraniową z własnej kieszeni. Koszt tej sesji wraz z opłaceniem projektu okładki wyniósł 1.750 funtów (według obecnych stawek jest to ok. 30 tys. funtów). Producentem albumu był Jimi Page wspomagany przez inżyniera dźwięku Glyna Johnsona. Dodatkowym producentem był też Peter Grant.
Dopiero po sesji Grant wziął nagrane już taśmy demo i w listopadzie 1968 r. pojechał do Ameryki by przekonać do tego projektu Ahmeta Erteguna i Jerry Wexlera - szefów wytwórni Atlantic. Dzięki ich zgodzie na podpisanie umowy wydawniczej z grupą Led Zeppelin zarówno zespół jak i wytwórnia zarobili w przyszłości miliony dolarów. Nie bez przyczyny więc członkowie grupy byli Ertegunowi potem dozgonnie wdzięczni za pomoc w początkach kariery. Kontrakt ten dawał im też swobodę twórczą, dzięki czemu mogli w pełni rozwinąć swój talent. Pierwotny kontrakt przewidywał nagranie przez Led Zeppelin pięciu płyt za 200 tys. funtów. Wszystkie płyty grupy miały ukazać się w renomowanym oddziale Atlantic zwanym „red label”. Do ochrony własnych praw autorskich Page z Grantem już wcześniej powołali spółkę Superhype.
W tym samym czasie doszło też do ostatecznej zmiany nazwy zespołu z The New Yardbirds na Led Zeppelin. Po raz pierwszy grupa wystąpiła pod tą nazwą 25 X 1968 r. Jak już powiedziano według lansowanej legendy nawiązywała ona do spadania ołowianego balonu, jak określali dotychczasową karierę tego zespołu członkowie The Who. Do nazwy Led Zeppelin wynajęty przez Page’a grafik Georgie Hardie (późniejszy współpracownik Hipgnosis) zaprojektował okładkę ze spadającym na płytę lotniska w New Jersey i palącym się sterowcem „LZ129 Hindenburg” (katastrofa ta miała miejsce 6 V 1937 r.).
Jednak jego projekt nie spodobał się Page’owi i ostatecznie został umieszczony jedynie w tyle okładki jako swego rodzaju logo zespołu. Natomiast na jej froncie Page umieścił zmodyfikowane zdjęcie katastrofy sterowca wykonane przez Sama Shere’a (fotoreportera tygodnia „Life” i dziennika „The New York Times”). I choćby nie wiem jak się starało tego nie widzieć, to umieszczony z przodu okładki dziób sterowca jednoznacznie kojarzy się z fallusem we wiadomym stanie, i taki też był podprogowy jej przekaz, nawet jak był niezamierzony przez jej twórców. Główną część tylnej okładki zajęło zdjęcie członków Led Zeppelin wykonane przez Chrisa Dreje. Widać na nim młodych muzyków jeszcze nie zepsutych przez uroki życia gwiazd rocka, w okresie jego największych sukcesów. W tym czasie Plant i Bonham mieli po 20 lat, Jones 22, a Page 24 lata, ale znacznie różniło ich zdobyte już doświadczenie muzyczne.
Album nagrano za kilkoma podejściami na żywo, tak aby nie zagubić ognia znanego z występów zespołu na koncertach. Znalazło się na nim dziewięć utworów: cztery po stronie pierwszej i pięć po stronie drugiej oryginalnej płyty winylowej. Aż trzy z nich miały powyżej sześciu minut a jedno nawet powyżej ośmiu minut. Już sam czas trwania tych nagrań świadczył o tym, że grupie nie zależy na taniej radiowej popularności, bo to medium zawsze preferowało raczej krótkie nagrania. Na albumie umieszczono prawie cały przećwiczony na koncertach w Skandynawii repertuar, ale bez „Train Kept A-Rollin”, We’re Gonna Groove” i organowego wstępu do „Your Time Is Gonna Come”.
Utwory dobrano też tak, aby nie miały zbytnio skomplikowanej produkcji studyjnej, by można było je odtworzyć na koncertach. Jak to kiedyś trafnie opisał jeden z biografów grupy, większość utworów z tej płyty została zarejestrowane według „światłocieniowego” schematu Page’a. Polegał on na tym, że zaczynały się one jako akustyczne ballady wyrastające z tradycji białego bluesa, by po pewnym czasie przejść w ciężki instrumentalny łomot wszystkich muzyków przechodzący do popisowych solówek lidera na gitarze po wyciszenie na końcu.
Album otwiera niecało trzyminutowy utwór „Good Times Bad Times” („Dobre czasy, złe czasy”) autorstwa Page’a, Bonhama, Jonesa oraz przypuszczalnie Planta. To dość krótka kompozycja zwarta i melodyjna, tak że rozpatrywano jej wydanie na singlu. Początkowo ton nadają jej Bonham na perkusji i Jones na basie, by po tym wprowadzeniu Page mógł zagrać swe krótkie ale przeszywające solo na gitarze. Z kolei Plant prezentuje tutaj możliwości artykulacji swego głosu od śpiewu po krzyk. Całość prezentuje się jako pierwotny wybuch heavy metalowej energii będącej inspiracją dla całej rzeczy innych wykonawców. W nagraniu tym zastosował nowatorskie uderzenie podwójnej stopy na bębnie basowym, ale przy użyciu jednej nogi.
Nagranie „Babe I'm Gonna Leave You” („Dziewczyno, zamierzam cię opuścić”) podpisane jako kompozycja tradycyjna w aranżacji Page’a, to faktycznie przeróbka utworu mało znanej folkowej pieśniarki Anne Bredon najbardziej wówczas znane z wersji Joan Baez. Oczywiście w wersji LZ to utwór zmieniony nie do poznania. Łączy on fragmenty grane na gitarze akustycznej i elektrycznej Page’a, energetyczne wejścia perkusji z wokalną energią Planta. Uwagę przykuwa perkusyjno, basowo, gitarowy riff w jego środkowej partii, a także dramatyzm przesłania wywodzący się z tekstu ale i uwypuklony w nowej aranżacji całości. Po raz pierwszy zastosowano tutaj zasadę według której powstały potem inne najsłynniejsze nagrania zespołu, np. „Stairway To Heaven”. A więc utwór rozpoczyna się balladowo, by zakończyć się hard rockowo. Na przygotowanie własnej wersji tego utworu Page wpadł podczas domowych sesji w swym domu w Pangbourne w sierpniu 1968 r.
Ponad sześciominutowy „You Shook Me” („Wstrząsnęłaś mną”) to przeróbka klasycznego akustycznego bluesa Earla Hookera wykonywanego następnie przez Muddy Watersa. Interpretacja LZ to przeróbka wersji Willie Dixona i J. B. Lenoira z dodanym fragmentem tekstu jednej z piosenek Roberta Johnsona. Nagranie rozpoczyna się od przeszywającego sola na gitarze Page’a. Po tym intro wchodzą ze swym bluesowym podziałem pozostali dwaj instrumentaliści, ale ton całości nadaje pełen wściekłego natchnienia śpiew Planta. Uwagę zwracają też solówki Jonesa na organach i Planta na harmonijce ustnej. Jednak w przeciwieństwie do wielu brytyjskich grup grających wówczas białego bluesa także sięgających po ten utwór, wersja LZ jest daleka od bluesowej ortodoksji. Tym co ją wyróżnia od innych interpretacji jest znacznie cięższy rytm tworzony przez bas i perkusję, bardziej żywiołowe i hałaśliwe ale wiąż klarowne solówki gitarowe Page’a, a nawet sposób gry na harmonijce ustnej Planta, jakby jęczący. W tym utworze po raz pierwszy mamy do czynienia ze słynnym call and response (zawołaniem Planta na wokalu (miejscami histerycznym) i odpowiedzią Page’a na gitarze) także zresztą wywodzącym się z klasycznego bluesa. Swoją interpretację tego utworu nagrał i wydal już w sierpniu 1968 na albumie „Tuth” gitarzysta Jeff Beck, ale nie odniosła ona takiego sukcesu jak wersja LZ. Ale też w tej wersji utwór ten trwał zaledwie dwie i pół minuty.
Ponad sześciominutowy „Dazed And Confused” („Oszołomiony i zmieszany”) to jeden z kilku największych klasyków zespołu LZ. Pierwotnie była to folkowa ballada pod nazwą „Im Confused” skomponowana przez mało znanego pieśniarza Jake’a Holmesa, a po raz pierwszy wydana na płycie już pod pełnym tytułem w 1967 r. Jednak wersja LZ, to faktycznie całkowicie nowy utwór, choć miejscami zachowujący resztki linii melodycznej oryginału. Nie byłoby wielkości tego nagrania gdyby nie całkowicie jego nowa aranżacja dokonana przez Page’a, dodany do niego nowy tekst, a także ich rewelacyjne wykonanie zaserwowane przez wszystkich muzyków grupy. Utwór rozpoczyna się od majestatycznego kroczącego pochodu gitary basowej, który wprowadza nas w jego nastrój. Jest on bardzo niski, mroczny, sugestywny i dobrze wprowadza w nastrój całości. Mamy tutaj do czynienia ze zjawiskiem podobnym jak w wypadku kompozycji „Whipping Post” zespołu The Allman Brothers Band. Skomponował ją Gregg Allman, ale ducha temu utworowi nadało dopiero pełne pasji wykonanie przez basistę tej grupy Berry Oakleya. Podobnie jest także w wypadku LZ, utwór ten nigdy nie byłby tym czym jest gdyby nie pełna majestatu gra na basie Johna Paula Jonesa w jego początkowej partii. Później wchodzi Plant ze swoim dramatycznym śpiewem, a następnie pozostali instrumentaliści. Wszyscy grają ciężko, ale swobodnie i w powolnym tempie wzmagając nastrój doniosłości i zagrożenia. Podobnie jak w innych nagraniach zespół przechodzi tutaj o fragmentów cichych do głośnych, których kulminacją jest instrumentalne przyśpieszenie w jego środkowej partii, a zwłaszcza solówka zgrana przez Page’a smyczkiem na gitarze. To jedno z oryginalniejszych rozwiązań jakie wprowadzono w muzyce rockowej. I choć także tutaj LZ nie byli pierwsi, to jednak ta technika dopiero w wykonaniu LZ w pełni przyjęła się w muzyce rockowej.
Drugą stronę oryginalnego albumu otwierała kompozycja „Your Time Is Gonna Come” („Twój czas nadejdzie”) autorstwa Johnsa i Page’a. Utwór rozpoczyna się od wprowadzenia na organach granego przez Jonesa w sakralnym stylu, a następnie przechodzi w dość stonowany, wręcz piosenkowy, utwór rockowy. Uwagę zwraca też jego gra na basie oraz Page na gitarze typu pedal still (taka gitara na której gra się na poziomo) przez co uzyskano brzmienie zbliżone do tego, jakie uzyskuje się grą techniką ślizgową (slide). Plant śpiewa tutaj bez histerii i doskonale frazuje własny tekst, ale z fragmentami częściowo zapożyczonymi z jednej z piosenek Raya Charlesa. W pewnych partiach tego utworu na wokalu wspomagają go także pozostali muzycy. Utwór ten płynnie przechodzi następnie do kolejnej kompozycji.
Utworem tym jest zaledwie nieco ponad dwuminutowy „Black Mountain Side” („Jedna ze stron mglistej góry”) autorstwa Page’a, ale zainspirowana starą folkową piosenką „Black Waterside” Berta Janscha i Johna Renbourna. Istotą tego w pełni instrumentalnego nagrania jest gitarowa improwizacja Page’a wspomaganego przez Virama Jasnai na tabli, co nadaje mu indyjskiego posmaku. To najbardziej fokowe w dosłownym sensie tego słowa nagranie na tym albumie. Dobrze obrazuje ówczesne fascynacje muzyczne lidera, który na krótko przez założeniem LZ planował przecież utworzenie grupy grającej folk rocka w stylu Pentangle.
Utwór ten przechodzi płynnie w utwór „Communication Breakdown” („Przerwa w łączności”) autorstwa całego zespołu, choć na pierwotnych wydaniach płyty figurowali tylko Bonham, Jones i Page. To kolejny wczesny klasyk w hard rockowym kanonie LZ. Muzycy stworzyli ten utwór w takcie swego pierwszego skandynawskiego tournee. Z powodu podobnego tempa pierwotnie zawsze grali go w połączeniu z nagraniem „Train Kept A Rolling” (z repertuaru Yardbirds), które nie zostało umieszczone a debiutanckim albumie. Utwór ten jest krótki, bo zaledwie dwu i półminutowy i opiera się na gitarowym riffie skomponowanym przez Page’a. Do niego dokomponowano pozostałe instrumenty, a jego ważnym uzupełnieniem jest drapieżny śpiew Planta. Ważną rolę odgrywa tutaj też sekcja rytmiczna, ciężka, ale nie ociężała za to precyzyjna, która tworzy podstawę na której gitarzysta i wokalista mogą w pełni się wykazać swym kunsztem. to przykład na to, że mała forma może być nowatorska i inspirująca. Na pewno była jednym ze źródeł inspiracji (podobny rytm) dla „Paranoid” grupy Black Sabbath.
„I Can’t Quit You Baby” („Nie mogę cię opuścić kochanie”) to kolejny blues skomponowany przez genialnego kontrabasistę Willie Dixona, a najbardziej znany wówczas z wersji gitarzysty Otisa Rusha. Oczywiście wersja LZ jest przearanżowany, ale w znaczenie mniejszym stopniu niż inne obce nagrania na albumie. Utwór rozpoczyna się o przeraźliwej wokalnej skargi Planta po czym następuję dosłowne instrumentalne ciężkie tąpnięcie tym bardziej potęgujące wcześniejszą ciszę. To powolny klasyczny blues łączący na zasadzie przeciwieństwa fragmenty akustyczne z elektrycznymi z wyeksponowanymi partiami gitarowymi Page’a, nie zawsze jednak precyzyjnymi. Jednak już gra perkusji czy towarzyszący jej basowy podkład mają w sobie hard rockowy odcień. Są one wręcz podręcznikowym przykładem przekształcenia klasycznego bluesa w jego bardziej ciężko brzmiącą odmianę, która z biegiem czasu stała się wczesną odmianę hard rocka.
Album kończy ponad ośmiominutowy „How Many More Times” („Ile jeszcze raz”) autorstwa całego zespołu, ale w pierwotnej wersji grany już przez The Yardbirds. Z kolei ten zespół tworząc ją inspirował się bluesem Alberta Kinga „The Hunter”. Dla zmylenia prezenterów radiowych w oryginalnym pierwszym wydaniu podano w jego opisie, że utwór ma zaledwie trzy i pół minuty, aby nie zniechęcać ich do jego pełnej prezentacji na antenie radiowej. To obok „Dazed And Confused” – przynajmniej moim zdaniem - najmocniejszy punkt tej płyty. To utwór od początku utrzymany w szybkim tempie i zbudowany na melodyjnym i wpadającym w ucho gitarowym riffie Page’a. Dopalaczem jest tutaj sekcja rytmiczna, która gna do przodu jak lokomotywa tworząc jego naturalny sound porównywalny do tego uzyskiwanego przez markowe zespoły jazzowe. Oczywiście w wypadku LZ nie mamy tutaj ani grama jazzu, za to solidny hard rock z licznymi solówkami na gitarze lidera z efektami wah-wah i ponownie smyczkiem. Uwagę zwraca umieszczony w jego środkowej części fragment wyraźnie inspirowany „Bollerem” Ravela. Jednak o jego istocie decydują dramatyczne fragmenty instrumentalno-wokalne (przechodzące od ciszy do hałasu), a także ponad przeciętna gra na basie Jonesa i Bonhama na perkusji. Utwór ten kończył skandynawskie koncerty zespołu i był godnym zakończeniem przepełnionych energią występów na żywo młodego zespołu. Także w tym wypadku pretensje o inspirację swoją kompozycją „Beck’s Bollero” miał jej autor Jeff Beck. Faktycznie było to jego dzieło, będące bliższe klasycznego oryginału, ale też w jego skomponowaniu i nagraniu mieli swój udział Page i Jones jako muzycy studyjni.
Pierwszy album Led Zeppelin wyrósł z inspiracji muzyków czarnym bluesem (B.B. King, Robert Johnson, Muddy Waters), osiągnięć białego blues-rocka (Alekxisa Kornera, Johna Mayalla, Jimi Hendixa, The Cream), przetworzonych motywów psychodelicznego rocka (Moby Grape, Love), ataku dźwięków prekursorów ciężkiego psychodelicznego rocka (Iron Butterfly, VanillaFudge), akustycznych brzmień folk rocka (Fairport Convention, Incredible String Band, Joan Baez), inwencji studyjnej Page’a (nowatorskie rozstawienie mikrofonów w studio) i niczym nieskrępowanej wyobraźni muzycznej wszystkich jego członków. Niebagatelną rolkę odegrała tutaj także tzw. chemia między muzykami, którzy grając wspólnie inspirowali się nawzajem, dzięki czemu stworzyli dzieło jakie nigdy by nie powstało, gdyby nie grali razem. Oczywiście wkład Led Zeppelin polegał na uczynieniu wszystkich tych nagrań bardziej heavy za sprawą ciężko grającej sekcji rytmicznej. Jednak z przyczyn prawnych w opisie pierwszych wydań tego albumu nie zamieszczono nazwiska Planta, choć było wiadomo, że także on był współkompozytorem niektórych utworów.
Po latach poszukujący sensacji zazdrośni pismacy wyciągnęli na światło dzienne rożne niewygodne fakty z historii zespołu, w tym pomijanie w pierwotnych opisach płyt rzeczywistych autorów niektórych z nagrań, czy ich inspiratorów. I szkoda że w tych pierwszych wydaniach nie zamieszczono tych informacji, bo stało się to potem pewnym problemem. Wpływ na opis debiutu LZ na pewno miały dwie osoby: Page i Grant i to oni zdecydowali o takich a nie innych opisach. Niekiedy celowo niektórych przemilczeli np. Jake’a Holmesa jako autora pierwotnej wersji „Dazed And Confused”, by nie płacić im tantiem, ale też niekiedy nie byli świadomi rzeczywistego autorstwa poszczególnych nagrań, np. w wypadku utworu „Babe I'm Gonna Leave You” o którym myśleli, że jest tradycyjnym bluesem bez autorstwa, a faktycznie była to kompozycja mało znanej piosenkarki folkowej Anne Bredon.
Z drugiej strony trzeba mieć świadomość, że te oryginalne wersje mają najczęściej bardzo mało wspólnego z tym, co ostatecznie po przetworzeniu zrobili z nich LZ. Niech ktoś porówna sobie oryginał „Dazed And Confused” Jake’a Holmesa z tym jak brzmi to nagranie w wersji LZ, a zrozumie od razu o czym piszę. Wzajemne inspiracje, zapożyczenia, a nawet swego rodzaju artystyczne kradzieże były zawsze w sztuce czymś naturalnym a niekiedy nawet sankcjonowanym, choćby np. zaadaptowanie przez sztukę Odrodzenia kanonu sztuki klasycznej. Dlatego z politowaniem patrzę na tych wszystkich domorosłych znawców, którzy teraz odkrywają spisek polegający na tym, że LZ kradli cudze kompozycje. W pewnym stopniu tak było, bo cały ich wczesny styl pochodził z bluesa, a blues był muzyką czarnych a nie białych. A od nich „kradł” nie tylko Led Zeppelin, ale wcześniej The Rolling Stones czy The Yardbirds, apotem całe rzesze wykonawców grających białego bluesa na czele z Fleetwood Mac. Ale kto by się przejmował prawami czarnych?
Wpierw, bo już 12 stycznia album ukazał się na rynku amerykańskim, a dopiero 31 marca 1969 r. na rynku brytyjskim. Pierwsze tłoczenia miały napisy w kolorze turkusowym, wszystkie następne były już pomarańczowe przez co te pierwsze stały się kolekcjonerskim rarytasem. Nawet bez wsparcia rozgłośni radiowych album dobrze sobie radził na listach sprzedaży po obu stronach Atlantyku: w USA doszedł do pierwszej dwudziestki „Billboardu” a w Wielkiej Brytanii do miejsca 6 i pozostał na liście przez 79 tygodni. Jednak zachwytu publiczności nie podzielała ówczesna prasa muzyczna (niezależnie od strony Atlantyku), a jej czołowy reprezentant amerykański „The Rolling Stone” jawnie pluł jadem na zespół. Szczególnie znęcano się nad Robertem Plantem wyśmiewając jego sceniczny wizerunek, który faktycznie był nieco manieryczny i patetyczny.
Z perspektywy ponad 50 lat od jego wydania debiutancki album Led Zeppelin jest trzecią w kolejności, po „IV” i „II” najczęściej wznawianą płytą tego zespołu. Do chwili obecnej ukazał się on w ponad 584 wersjach na rożnych nośnikach, co jest imponującą wielkością biorąc pod uwagę fakt, że grupa nie grała pod publiczkę. Większość tych wydań ukazała się na płytach winylowych i płytach kompaktowych, ale w epoce ukazały się też wydania na kasetach 8-Trk (wyłącznie w USA i Kanadzie), a także na kasetach magnetofonowych (pierwotnie tylko w USA i Wielkiej Brytanii, a potem w innych krajach). Album ten ukazał się od razu tylko w wersji stereofonicznej, co było wielkim nowum bo wtedy wydawano zawsze jeszcze płyty i w wersji stereofonicznej i monofonicznej. W sumie w 1969 r. ukazało się 88 wydań tego albumu, z tego: 66 na płytach winylowych, 11 na kasetach typu 8-Trk, 1 na kasecie typu 4-Trk, 9 na kasetach magnetofonowych typu CC (2 w Wielkiej Brytanii i 6 w USA) oraz 1 na szpuli (w USA). Większość wydań na winylu ukazało się w Stanach Zjednoczonych (20) i Wielkiej Brytanii (11). Ale tego samego roku album ten wydano też w wielu innych krajach, co na pewno przysłużyło się do jego ogromnego sukcesu, m.in. w Japonii, Kanadzie, Niemczech Zachodnich, Austrii, Hiszpanii, Włoszech, Australii, Nowej Zelandii, Izraelu, Meksyku, a nawet a tak egzotycznych jak Filipiny, Malezja, Kolumbia, Peru, Rodezja, RPA.
W następnych dekadach był wielokrotnie wznawiany przy czym z biegiem czasu dominujące stały się jego wydania kompaktowe. Jego pierwsze wydania na CD ukazały się w 1986 r. jednocześnie w Japonii i Europie, a dopiero rok później w USA. Oczywiście były firmowane przez koncern Atlantic, ale z powodu niedbałości tych wydań nie miały dobrego dźwięku i raczej stanowiły przykład źle wydanych płyt w formacie cyfrowym. Pierwsze europejskie i amerykańskie wydania tej płyty na CD miały żółte napisy. Dobrze przygotowane remesterowane wydania tego albumu ukazały się w USA i Europie dopiero w 1994 r. Nie tylko polepszono na nich dźwięk do właściwych standardów, przywrócono pomarańczowe napisy na okładce, ale także zaopatrzono samą płytę w kolory (zielono-czerwony) imitujące label wytwórni Atlantic.
W epoce album ten nie ukazał się w Polsce okresu PRL. Pierwsze polskie wydania tego albumu, i to w większości pirackie, pojawiły się na kasetach magnetofonowych dopiero z początkiem lat 90. Były to m.in. produkcje wytworni Tact (1990) i MG Records (1991). W 1990 r. album ten wydał w pełni oficjalnie także koncern Polskie Nagrania na kasecie magnetofonowej i płycie winylowej. Ale oczywiście były one droższe niż to co oferowali piraci, więc gorzej się sprzedawały.
A późniejszych wydań kompaktowych na uwagę zasługuję oczywiście edycje japońskie w tym wydanie dwupłytowe z 2014 zawierające także koncert zespołu z Paryża z 1969 r. oraz dwupłytowe wydania europejskie i amerykańskie w kartonikach (Digisleeve, Deluxe Edition) z 2014 r. zawierające obok na nowo cyfrowo opracowanej oryginalnej płyty, także inaczej zmiksowane utwory z oryginalnego albumu. Oczywiście ukazały się także wypasione wersje boxowe tej płyty przeznaczone dla najbardziej majętnych kolekcjonerów.
Po raz pierwszy z nazwą Led Zeppelin spotkałem się wiosną 1980 r. przy okazji prezentacji w Polskim Radio nagrań tego zespołu z jego ówcześnie najnowszej płyty „In Through The Out Door” (1979 r.). Jednak byłem dopiero początkującym fanem i nie zwróciłem wówczas specjalnie uwagi na ten zespół, choć polubiłem niektóre nagrania z ej płyty, np. „In The Evening”. Tego samego roku, ale już jesienią, chłopcy ze szkoły zawodowej, do jakiej chodziłem, uświadomili mi, że obok Black Sabbath, o którym im mówiłem, jest też drugi zespół grający podobnie, nazywa się Led Zeppelin i jest bardzo popularny w RFN. Oczywiście chciałem go posłuchać, ale nie miałem żadnej możliwości zdobycia jego nagrań, a jak na złość w radio ich czasowo nie prezentowano. A czemu chłopcy mówili akurat o RFN, bo wielu z nas było rodowitymi Górnoślązakami, a prawie każdy z takich osobników miał krewnych w Reichu – jak mówiono na Niemcy Zachodnie. A ci krewnych niekiedy, wraz z innymi towarami z „efu” – jak nazywano RFN - dostawali w paczkach też płyty, w tym albumy Led Zeppelin. Niestety, choć moja rodzina była rodowitymi Górnoślązakami, to nie mieliśmy krewnych w „efie”(a przynajmniej o takich nie wiedzieliśmy), stąd też nigdy żadnych paczek stamtąd nie dostawaliśmy.
Przy tej okazji wywiązała się też dyskusja jak należy prawidłowo wymawiać nazwę tego zespołu? Jedni chłopcy uważali, że należy wymawiać ją z angielska jako „Led Zeppelin”, a inni twierdzili, że należy ją wymawiać z niemiecka jako „Led Ceppelin”. W tym drugim wypadku chodziło o to, że w niemieckim „z” wymawia się jako „c”, a ich kluczowym argumentem było to, że przecież nazwa grupy wzięła się od nazwiska niemieckiego konstruktora sterowców Ferdynanda von Zeppelina. Oczywiście była to dyskusja czysto teoretyczna, bo obie strony miały po części rację. Jednak z formalnego punktu widzenia większą rację mieli ci, co uważali że nazwę należy wymieniać z angielska, bo był to przecież zespół brytyjski, a nie niemiecki i jego nazwę należało wymieniać z angielska.
Okazja do nagrania przez mnie wybranych utworów zespołu Led Zeppelin w Polskim Radiu nadarzyła się dopiero po śmierci perkusisty tej grupy Johna Bonhama, który dosłownie zapił się na śmierć 25 IX 19180 r. Miało to miejsce w domu Jimmi Page’a zwanym The Old Mill House, w Clewer , hrabstwie Berkshire, w dystrykcie Windsor and Maidenhead (35 km na zachód od Londynu). Grupa zebrała się tam na próby przed kolejną amerykańską trasą koncertową, ale ta niedoszła już do skutku z powodu wspomnianej tragedii.
W chwili śmierci miał zaledwie 32 lata. Z tej okazji w Programie Trzecim PR przygotowano okolicznościową audycję monograficzną poświęconą temu zespołowi nadaną w sobotę i niedzielę 15-16 XI 1980 r. Z tego co pamiętam i co mam zapisane, prowadził ją znany dziennikarz muzyczny Janusz Kosiński (zm. 2008 r.). Audycja ta nadawana była „na żywo” a słuchacze kontaktowali się z redakcją w celu odpowiedzi na pytanie: „czy wyobrażają sobie świat muzyki rockowej bez Led Zeppelin?”. Oczywiście kanwą tej dyskusji była decyzja pozostałych muzyków o zaprzestaniu działalności.
Przy tej okazji zaprezentowano zestawy nagrań grupy ze wszystkich jej płyt (poza koncertową). Z albumu debiutanckiego nadano dwa utwory: „Good Times Bad Times” oraz „Dazed And Confused”. Ja oczywiście, z rozdziawioną gębą, słuchałem tej audycji i nagrywałem z niej te nagrania. W ten sposób poznałem aż dwa utwory z pierwszej płyty „Led Zeppelin”. Ale na posłuchanie tego albumu w całości musiałem jeszcze długo poczekać, a co gorsza, jak już ją nadano, to odbyło się to w dramatycznych okolicznościach.
Po raz pierwszy w całości album ten nagrałem w dwóch sobotnich audycjach „Studio Stereo” nadanych w Programie IV Polskiego Radia w dniach 5 i 12 XII 1981 r. Trzeba było wysłuchać aż dwóch audycji, bo płytę tę nadano w dwóch częściach, każdą jej winylową stronę z osobna. Nie była to jednak audycja nadawana z Warszawy, a jedynie retransmitowana ze studia radiowego w Lublinie (tak przynajmniej to pamiętam). Audycje te przygotowywał i prowadził inny znany dziennikarz Jerzy Janiszewski (zm. 2019 r.). Z tego powodu tego cyklu audycji nie było kiedyś w spisie wszystkich dawnych audycji muzycznych Polskiego Radia w serwisie internetowym Gembon.
Zanim Janiszewski przedstawił debiutancki album grupy, to we wcześniejszych dwóch audycjach nadanych jeszcze w listopadzie przedstawił składankę zespołu The Yardbirds z którego poprzez osobę Jimi Page’a wyłonił się zespół Led Zeppelin. W obu wypadkach, czyli prezentacji Yardbirds i Led Zeppelin, nie było to tylko puszczenie nagrań tych zespołów w eterze, a także dokładne omówienie ich historii. Było ono bardzo dokładne i przypuszczam, że Janiszewski musiał wykorzystać do przygotowania tego materiału brytyjską prasę muzyczną, a może nawet jakąś wczesną angielską monografię tego zespołu. Pamiętam, że to słowne wprowadzenie było zawsze dość długie i treściwe.
Ja wiedziałem że takie audycje zostaną nadane, dlatego dobrze się przygotowałem na prezentację tych płyt w Polskim Radiu. Do ich nagrania przygotowałem dziewiczą taśmę na szpuli 560 m którą zamierzałem nagrać za pomocą magnetofonu szpulowego „Aria” M 2408 SD oraz radioodbiornika „Radmor” 5102. Był to wówczas bardzo drogi sprzęt, ale ja mogłem go kupić bo już pracowałem i wszystkie oszczędności przeznaczyłem właśnie na ten cel. Ponadto przygotowałem radiomagnetofon monofoniczny „Maja” i starą kasetę do nagrania zapowiedzi tych audycji, które potem skrupulatnie przepisałem do zeszytu z notatkami o muzyce jakie prowadziłem. Wszystkie powyżej zamieszczone polskie tytułu utworów z debiutanckiej płyty LZ pochodzą właśnie z tej audycji.
Oczywiście Janiszewski nie tylko bardzo dokładnie przedstawił okoliczności nagrania debiutu Led Zeppelin, ale także wyraził swoją opinię, że to najlepsza płyta tego zespołu. Następnego dnia po emisji drugiej części tego albumu w Polsce został wprowadzony stan wojenny, a Polskie Radio zawiesiło emisję wszystkich programów oprócz pierwszego (oczywiście dla celów rządowej propagandy).
Album ten nagrany w wersji stereo często później odtwarzałem, bo bardzo mi się podobał, a przy każdym jego odsłuchu marzyłem, że może kiedyś kupię sobie ten album na oryginalnej płycie winylowej. Były to odważne marzenia w kraju rządzonym przez juntę wojskową, w którym przeciętny oficjalny miesięczny zarobek wynosił ok. 20-25 dolarów.
I choć marzenie to wydawało się niemożliwe do realizacji, to dzięki determinacji, a także temu, że w tym czasie pracowałem na kopalni i mogłem uzbierać potrzebne pieniądze a następnie wydać je na coś tak zbędnego jak zachodnia płyta winylowa. Debiutancki album Led Zeppelin w reedycji niemieckiej z 1980 r. kupiłem w niewielkim, ale dobrze zaopatrzonym prywatnym sklepie muzycznym przy ul. Floriańskiej w Krakowie. Była to nowa płyta wydana w starannie wykonanej lakierowanej okładce hermetycznie zamkniętej folią i jako tzw. „pieczątka” – jak określali taki stan kolekcjonerzy – była bardzo droga. Zapłaciłem za nią jeden mój pełny ówczesny zarobek miesięczny na kopalni, co było dużą sumą równoważną obecnym 3.500 zł (bo tyle wynosił w 2020 r. przeciętny statystyczny miesięczny zarobek Polaka).
Trzeba było być szaleńcem lub wielkim miłośnikiem muzyki, żeby tyle pieniędzy wydać na tę płytę zwłaszcza, że wcale bogaty nie byłem i brakowało mi wielu rzeczy niezbędnych do życia. Z tej perspektywy śmieszą mnie obecni tzw. kolekcjonerzy chwalący się w Internecie zakupem płyt w przecenie, po niecałe dwa funty lub po 20 zł. Może miałbym do nich większy szacunek, gdyby wydali na taką płytę tyle ile ja wtedy, lub co najmniej ze 2 tys. obecnych złotych, bo to by świadczyło, że kochają muzykę ponad wszystko i są gotowi do największych poświęceń, a nie tylko do wydania na nią resztówek z portfela.
Jak tylko zacząłem zbierać płyty kompaktowe to jednym z moich priorytetów było nabycie dyskografii zespołu Led Zeppelin. Jednak początkowo nie mogłem się zdecydować na kupno debiutu tego zespołu, bo pierwsze reedycje kompaktowe albumu „Led Zeppelin” zostały niedbale wydane i fatalnie brzmiały. Pomimo tego po pewnych wahaniach zdecydowałem się na kupno tego nie najlepszego tłoczenia. Album ten w wersji europejskiej z 1986 r. kupiłem 29 III 1993 r. w małym sklepie płytowym „Elvis” w Gliwicach. Jak na tamte czasy to także nie była tania płyta, choć już nie tak droga jej winylowa wersja jaką wciąż miałem.
Gdy jednak ukazały się nowe remasterowane wersje wszystkich płyt tego zespołu, to od razu zapragnąłem je sobie kupić. W ten sposób 1 II 1995 r. po raz kolejny kupiłem ten album za 342 tys. zł w tej nowej wersji, w hurtowni płyt kompaktowych „Pryzmat” w Bytomiu (do jej właściciela należał też m.in.. sklep „Elvis” w Gliwicach). I to wydanie tego albumu mam do dzisiaj i je tutaj opisałem. Gdy dwadzieścia lat później ukazały się ekskluzywne dwupłytowe wydania „Deluxe Editon” tego albumu, to także je prawie wszystkie kupiłem, w tym ten album. Tę wersję tego albumu nabyłem jesienią 2015 r. w sklepie „Saturn” (także już nie istniejącym) w Centrum Handlowym „Europa Centralna w Gliwicach.
Na okładce prezentowanego tutaj wydania widać tłoczony znaczek wodny koncernu Warner Bros który wykupił wytwórnię Atalntic, a także paskudną nalepkę „spawu” – dzieło polskiej myśli technicznej.